Bo czuje lekki wiatr i spełniony sen, wiem Co czeka nas jutro jak nie złapiemy chwili W kółko to samo, gówno taki sam wynik przewidzieć nie trudno Swoje wypłacimy i tak będzie Szansa jest jedna i ja wiem gdzie, wiesz gdzie? Tam gdzie lekki wieje wiatr Tam gdzie lekki wieje wiatr Tam gdzie lekki wieje wiatr i nie trzeba kłamstw

PIEŚNI NA BOŻE NARODZENIE. PIEŚŃ I. Któż o tej dobie płacze we żłobie! A gdzie, gdzie? W stajni ubogiej, lubo mróz srogi, Niebieskie pachole. Ubogo leży, w podłej odzieży, A kto, kto? Pan wszego świata, którego lata Ogarnąć nie mogą. Cud niesłychany, gość niewidziany, A kto, kto? Bóg utajony, dziś narodzony, Ludziom się pokazał. Przed nim padają, cześć oddawają, A kto, kto? Dwoje zwierzęta, nieme bydlęta, Wół z osłem klękają. Wolno wnijść lichym, pasztuszkom cichym, Do kogo? Do Pana tego, co niebo jego, W żłobie leżącego. Królowie jadą, korony kładą, A zkąd, zkąd? Od wschodu słońca, szukają końca, Zbawienia swojego. Skarb otwierają, dary dawają, A komu? Wielcy Panowie, możni królowie, Dzieciątku małemu. Bóg się dziś rodzi, na świat przychodzi, A po co? Przyszedł na ziemię, by ludzkie plemię Od piekła wybawił. Tegoż witajmy, i temu dajmy, A co, co? Serca skruszone, a oczyszczone, W miłości gorącej. Boć nas miłuje, i nam daruje, A co, co? Czego pragniemy i znaleść chcemy, Po śmierci zbawienie. PIEŚŃ II. Witajmy Jezusa nam narodzonego, W ubogiej stajence w żłobie złożonego: Który leży bez odzieży, Osioł z wołem jego społem, Parą grzeją. Któż ci jest przyczyną mój Jezu kochany, Od kogoś na ten świat w tę nędzę przysłany? Tyś Pan nieba, czegoć trzeba Tu na ziemi, między temi Bydlętami. Za co twój majestat tak jest poniżony? Przed którym najwyższe zwykły padać Trony Na kolana, wielbiąc Pana, Stwórcę swego i wiecznego Szczęścia dawcę. O Ojcze przedwieczny! cóż to za przyczyna? Iż nam z górnych niebios zsyłasz swego Syna Tu na ziemię? aby plemię Śmiercią srogą i krwią drogą Ludzkie zbawił. Niewinny baranku, Boże stwórco świata, Idziesz z nieba do nas, boś nasza zapłata: Witaj Panie i kochanie! Ludu twego mizernego Zbawicielu. Boże bądź pochwalon od wszego stworzenia, Żeś nam dał pociechę z Syna narodzenia: On świat zbawi i to sprawi, Że strasznego i wiecznego Ujdziem piekła. Pobłogosław Jezu nas lud twój ubogi, Ciesz, wspomagaj, ratuj, oddal gniew twój srogi: A my ciebie tu i w niebie Niech wielbimy i chwalimy, Na wiek wieków. PIEŚŃ III. Rozkwitnęła się lilija, A ta jest Panna Maryja: Zrodziła nam Syna, wesoła dla wszystkich nowina. Porodziła go w radości, W panieństwa swego całości: Wydała kwiat z siebie, Którego początek jest w niebie. Troskliwie z nieba pełnemi, Karmiła piersiami swemi: Od zimna chroniła, W pieluszki dziecięce powiła. Złożyła go na sianeczku, W lichej stajence w żłobeczku: Pokłon mu oddała, Jak Boga swojego witała. O święta Bogarodzico! O przenajczystsza dziewico! Tyś różdżka z Jessego, Dałaś kwiat zapachu wdzięcznego. Nie zmazanaś grzechu plamą, Stałaś się niebieską bramą, Przez którą Bóg wchodzi, Gdy się nam na ten świat dziś rodzi. Krzak Mojżeszów wśród płomienia, Wolnym będąc od spalenia, Twego był obrazem Panieństwa z macierzyństwem razem. Ciebie Bóg obrał świątynią, Przymierza nowego skrzynią: Gdy żywot twój czysty, Zamieszkał Pan nieba wieczysty. Pozwól o Panno prosimy, Niech prośby nasze złożymy: Bo twoja przyczyna, Jest mocy przeważnej u Syna. Spraw to niech Syn twój jedyny, Odpuściwszy nasze winy, Gdy na świat przychodzi, Przez łaskę w sercach się narodzi. Niechaj wzbudzi w nas ochotę, Abyśmy szli z cnoty w cnotę: Niech wolą zapali, Byśmy go statecznie kochali. Niech i w doczesnym pobycie, Opatruje nasze życie: Strzeże od przygody, Uprząta w służbie swej przeszkody. PIEŚŃ IV. Raduj się ziemio! gość z nieba przychodzi, Co Boga z ludem, lud z Bogiem pogodzi: Synów Adama z czartowskiej niewoli, Wyrwie, wyzwoli. Raduj się ziemio! śpiewaj z Aniołami, Wychwalaj Boga, ciesz się z niebianami: Już nie podnóżkiem jesteś najwyższego, Lecz tronem jego. Raduj się ziemio! masz pokój żądany, Bóg ci przebaczył, dotąd zagniewany: Połącz się z niebem boś już dzisiaj święta, Niegdyś przeklęta. Raduj się ziemio! oto światło wschodzi, Które każdego co na świat przychodzi, Blaskiem oświeca, a wnet znikną wszędy, Ciemność i błędy. Raduj się ziemio! Prorok wielki idzie, Co będzie gromił żyjących w bezwstydzie: On wskaże drogę pewną do zbawienia, Zniszczy zgorszenia. Raduj się ziemio! idzie prawodawca, Nowego prawa i zakonu dawca: Dawne ustawy na zawsze poznosi, Nowe ogłosi. Raduj się ziemio z wielkiego kapłana! Na odpuszczanie grzechów moc mu dana: Ten skoro nową ofiarę odprawi, Cały świat zbawi. Raduj się ziemio! masz króla u siebie, Pana co włada na ziemi i niebie: Królestwo jego końca mieć nie będzie, Gdy tron posiędzie. Raduj się ziemio! bo to Bóg tym Panem, Bóg Prawodawcą, Prorokiem, Kapłanem: On to w naturze człowieka się rodzi, Na świat przychodzi. Raduj się ziemio! witaj tego Pana, I ludy wszystkie zegnijcie kolana: On wam przynosi przez swe Narodzenie Wieczne zbawienie. PIEŚŃ V. Cieszmy się i pod niebiosy Wznośmy razem miłe głosy: Bo wesoła dziś nowina, Czysta Panna rodzi Syna. Bijcie w kotły, w trąby grajcie, A Jezusa przywitajcie, Nowonarodzonego. Złożyła go na sianeczku, Między bydlęty w żłobeczku: Aniołowie go witają, Chwałę z wysoka śpiewają. Bijcie w kotły, i t. d. Pasztuszkowie na znak dany, Znalazłszy Pana nad Pany, Z pociechą serca witają, Bogiem go swoim wyznają. Bijcie w kotły, i t. d. Trzej Królowie ode wschodu, Z darami swego narodu, Do Betleem pospieszają, Pokłon i dary mu dają. Bijcie w kotły, i t. d. I my go też przywitajmy, I wesoło zaśpiewajmy: Witaj śliczne niewinniątko, Zesłane z nieba dzieciątko. Bijcie w kotły, i t. d. Tyś jest Synem najwyższego, Tyś Panem świata całego: Przez twe święte narodzenie, Odpuść grzechy, daj zbawienie. Bijcie w kotły, i t. d. PIEŚŃ VI. Betleem święte! miasteczko wsławione, Tyś przez Proroków z dawna ogłoszone: Według proroctwa Micheaszowego, Z ciebie miał wynijść Wódz ludu Bożego. To się już dzisiaj spełniło na tobie, Posiadasz Boga w maluczkiej osobie: O jakże wdzięcznie brzmią Anielskie pienia, Wyśpiewujące hymny uwielbienia. Tych więc Aniołów i my naśladujmy, Uczcijmy z niemi, z niemi się radujmy, Wołając: witaj o Panie nad Pany, Przez twych proroków zdawna obiecany. Izaijaszu! wesel się wraz z nami, Coś przejrzał duchem, my widzim oczami: Oto Panienka porodziła Syna Nie znając męża, jak wdzięczna nowina. I Baruch wiernych przyszłym cieszył cudem, Że Bóg na ziemi z swym zamieszka ludem: Pełniąc nadzieję, którą tęschność słodził, Dziś nam w Betleem Chrystus się narodził. Izaijaszu! coś za ludem prosił, I głos do Pana zastępów podnosił, By dał Baranka nam panującego, Pójdź do Betleem, tam masz złożonego. Co Patryarchom poprzysiągłeś Panie, Że ze krwi onych Messyjasz powstanie: Toś dzisiaj zjścił, gdyś Dawida plemię, Uczcił synostwem Zbawiciela ziemię. Pójdź pokolenie Judy witaj Pana, Złóż mu twe berło, padnij na kolana: Bo oto woła Bóg Jakóba mową, Że wszystkich ludów Chrystus będzie głową. Już się proroctwo Dawida spełniło, Gdy ode wschodu trzech Królów przybyło, Z wielkiemi dary, nizkiemi pokłony, U nóg dzieciątka składają korony. Dziś więc do Pana przybliżmy się społem, Cześć mu oddajmy i uderzmy czołem, Wołając: Panie zmiłuj się nad nami, A nie racz gardzić naszemi prośbami. PIEŚŃ VII. Ach witajże pożądana perło droga z nieba, Gdy cały świat upragniony anielskiego chleba: W ciele ludzkiem Bóg jest skryty, Na pokarm ludziom obfity; Ciałem karmi, krwią napoi, By człowieka w chwale swojej Między wybranemi policzył. Niedośćże to Boskie dziecię żeś na świecie z nami? Ale jeszcze zimno cierpisz między bydlętami: Malusieńki Jezu w żłobie, Co za wielka miłość w tobie! Czyliż nie są wielkie dziwy, W ludzkiem ciele Bóg prawdziwy Przyszedł na zbawienie człowieka. O miłości niepojęta jakżeś wielka była! Iżeś się tu z niebieskiego tronu sprowadziła, A to do pustej szopiny, O niesłychane nowiny! Ach pokorny baraneczku, Twój odpoczynek w żłobeczku, Z dalekiej podróży niebieskiej. Panna czysta gdy powiła, całuje członeczki, Nakarmiwszy go piersiami, przywiera powieczki; Józef go siankiem okrywa, Maryja kołysąc śpiewa: Lulaj o moje kochanie, Synu mój, Stwórco i Panie, Lulajcie pieszczoty serdeczne. Dla czegóż tak ostre życie Zbawiciel zaczyna? Złości nasze zawiniły, cóż winna dziecina? Uważ przeto każdy wierny, Jak wielce Bóg miłosierny! Odżałował Syna swego, By krew przelał dla grzesznego Człowieka, by wiecznie nie zginął. Niech ci Jezu będą dzięki za twe narodzenie, Bo przez nie zacząłeś nasze sprawować zbawienie: Miłość która to sprawiła, Iż cię do nas sprowadziła, Niech swą iskrą nas zapali, Abyśmy cię miłowali, Teraz i bez końca w wieczności. PIEŚŃ VIII. Witajże Dzieciątko z Panny narodzone! W jasełkach na mrozie nago położone: Witaj Królu nieba, Królu nieskończony, Witaj i Monarcho nieprzezwyciężony. Chwalcie go dziś wszyscy niebiescy duchowie, Sławcie pod niebiosa cni Serafinowie: Bo Jezus maleńki, Jezus ukochany, Z nieba na świat ludziom zstąpił pożądany. Chwalcie go dziś wszyscy powietrzni ptaszkowie, Chwalcie czołgający ziemni robaczkowie, Chwalcie dzieciąteczko Jezusa małego, Dziś z przeczystej Panny nam narodzonego. Chwalcie go wraz wszystkie po lasach zwierzęta, Chwalcie i domowe pracowne bydlęta: Bo Król i Monarcha, Pan nieba i ziemię, Tak bardzo ukochał nędzne ludzkie plemię. Ten który wysoko siedział na swym tronie, I który na Boga Ojca bawił łonie, Któremu się wszyscy Anieli kłaniali, Któremu cześć, chwałę w każdy czas dawali: Teraz o! jak w podłym Jezus leży żłobie, W stajni między bydłem w tak lichej osobie; Pójdźże tedy duszo do ukochanego, Jak stworzenie jego do stwórcy swojego. A gdzież go mam szukać? nędzna, utrapiona! I kędyż go znajdę? zewsząd opuszczona! Pójdę do Betleem, przebiegnę miasteczko, Azaż tam Jezusa znajdę dzieciąteczko. Powiedzże ktokolwiek wiesz o moim Bogu? Oto leży w stajni na trosze barłogu. Ach mój Jezu wdzięczny, serdeczne kochanie! Ochłodo niebieska, duszy mej wzdychanie! A cóż to ja widzę!.. widzę Pana mego, Na trosze barłogu w stajni złożonego: Od zimna srogiego podsiniały oczy, Łza łzę popychając hojny strumień toczy. A cóż ci to po tem Jezu najśliczniejszy, Że tak wiele cierpisz Jezu najwdzięczniejszy? Dla mnie to wiem pewnie, dla mej grzesznej duszy, A przecie me serce na to się nie wzruszy. Pójdę tedy prędko, pójdę bez odwłoki Do ciebie mój Jezu, uczyń z tej opoki Serce moje miękkie, niech się w oceanie Łez twoich zanurzy, najłaskawszy Panie. PIEŚŃ IX. Narodzenie Chrystusowe, Dopełniło żądania Patryarchów, których owe, Były częste wołania: Spuśćcie nieba Zbawiciela, Dla prośb częstych Izraela, Ześlijcie sprawiedliwego, Urodź ziemio Zbawcę swego. Przyszedł poczęty w żywocie Panny niepokalanej, W ubogiej ciała prostocie Od świata nieuznanej, Ani w własności przyjęty, Chociaż Bóg nad świętych święty: Któż się nie zdziwi ze łzami, Widząc Boga z bydlętami. Pająki snują obicie, Ze słomy dywan drogi, Z chust podłych zimne okrycie, Zamiast puchów barłogi, Miasto wonnego kadzidła, Duszące wyziewy bydła; Takie wygody gościowi, Czyni świat Stworzycielowi. Oślica do Balaama Przemówiła cudownie, Dawida i Abrahama Plemię się rodzi równie; Nie dziw tedy że wół osioł, Stwórcę za sobą uprosił, Aby mu w stajni służyli, Kiedy ludzie odmówili. Królewski ród zubożały Pałacu nie znajduje, W stajni kąt i żłobek mały Za pokoje szanuje: Znać Bóg dumą świata gardzi, Kiedy podłość obrał bardziej, W której służą pastuszkowie, Nucą Panu Aniołowie: Chwała bądź na wysokości Bogu, ludziom na ziemi Pokój żyjącym w skromności, Których czyni świętemi Chrystusowe narodzenie, Przynoszące im zbawienie, Podług żądania Proroków, Gdy Bóg spuszczony z obłoków. Niebieskie muzyki brzmijcie Bogu wraz człowiekowi, Wszyscy go mile przyjmijcie, Dajcie pokłon Królowi: Anielskie chóry śpiewajcie, Pastuszkowie się zbiegajcie, Uznajcie Majestat w Bóstwie, Chociaż dziecina w ubóstwie. Słodkie Aniołów śpiewania Weselcie kwilącego, Pasterze znoście odziania Aby zagrzać drżącego: Wpatrując się myślą w dziecię, Nieco inszego powiecie, Tylko godzien użalenia, W przykrościach rozweselenia. Ten Pan choć w maleńkiem ciele, Serca myśli przenika; Kto mu czyni mało wiele, W swej pamięci zamyka: Nie zaniedba dać nadgrody, Czyniącym co dla wygody Miłosierdzia żądających, W nędzy tak jak Pan płaczących. Jego słowa wezmą skutek: Najmniejszym co czynicie, Jeść, pić dając, ciesząc smutek, Nagim niosąc okrycie, To jakbyście mnie samemu Dali, dając ubogiemu; Za co weźmiecie po zgonie, Miejsce w Abrahama łonie. Przeto miejmy przedsiewzięcie Od Pana narodzenia, Żywot nasz prowadzić święcie Przez dobrych spraw czynienia: By była radość dzieciny, Z uczynków naszych przyczyny, Który z nieba zstąpił na to, By nam był wieczną zapłatą. Na wiek wieków niechaj będzie Chwała Bogu naszemu, I teraz niech słynie wszędzie Nowo narodzonemu, Który się nam w ciele zjawił, Ażeby nas wszystkich zbawił: Niech mu oraz będą dzięki, Przez radosne głosów dzwięki. PIEŚŃ X. Alleluja, Chwalmy Boga: Który się narodził, By nas wyswobodził ...Z niewoli. Alleluja, Chwalmy Boga: Którego Anieli Śpiewając weseli ...Chwalili. Allel. i t. d. Którego Pasterze W prostocie swej szczerze ...Chwalili. Allel. — Którego Ptaszęta I nieme bydlęta ...Chwaliły. Allel. — Którego Królowie, Od wschodu Mędrcowie ...Chwalili. Allel. — Którego mniemany Ojciec, Józef zwany, ...Wychwalał. Allel. — Którego Maryja, Dziś w żłobie powija ...W pieluszki. Allel. — W tem życiu na ziemi, A potem z świętemi ...Na wieki. PIEŚŃ XI. O błogosławiony żłobie! Jak wielki skarb mieścisz w sobie: Rozum ludzki i świat cały, By go pojął jest za mały. Co jest najdroższego w niebie, Posiadasz to wpośród siebie: Więcej nad to, bo cud wielki, Przechodzący rozum wszelki. Dwie natury nieskończenie, Różne w bycie, różne w cenie, W jednej złączone osobie, Dziś są umieszczone w tobie. Wstrzymaj rozumie twe zdanie, Boś kropelką w oceanie: Wiara tu tylko prawdziwa, Sama uczy, przekonywa. Ten co w nędznym żłobie leży, Bez posłania, bez odzieży, On o wszystkiem pieczą miewa, On świat cały przyodziewa. Z głodu w naturze człowieka, Łaknie panieńskiego mleka: Lecz on co tylko ma życie, Z darów swych żywi obficie. O jak dziwne, niepojęte! O jak wielkie, o jak święte ! Dzieła twoje mocny Boźe, Któż je godnie pojąć może. Zstąpcie do nas Aniołowie, I wszyscy niebios duchowie, Pospieszcie na powitanie, Boga waszego w tym stanie. Połączcie się z ziemianami, Bo tu Bóg jest między nami: Połączcie przymierzem stałem, Bo się słowo stało ciałem. Już się ta ściana zwaliła, Która nas od was dzieliła: Bóg się z ludem swoim złączył, Aby nas z wami połączył. Jezu drogi! Boże z nami! Witamy cię z Aniołami, Który w maleńkiem dzieciątku, Bogiem jesteś bez początku. Niech ci za to będzie chwała, W nieskończone wieki trwała, Który przez swe narodzenie, Przynosisz wszystkim zbawienie. PIEŚŃ XII. Pójdźmy wszyscy do stajenki, Do Jezusa i Panienki: Powitajmy maleńkiego, I Panienkę Matkę jego. Witaj Jezu ukochany, Od Patryarchów czekany, Od Proroków ogłoszony, Od narodów upragniony. Witaj dziecineczko w żłobie; Wyznajemy Boga w tobie, Coś się narodził tej nocy, Byś nas wyrwał z czarta mocy. Witaj Jezu nam zjawiony, Witaj dwakroć narodzony, Raz z Ojca przed wieków wiekiem, A teraz z matki człowiekiem: Któżto słyszał takie dziwy, Tyś człowiek i Bóg prawdziwy, Ty łączysz w boskiej osobie, Dwie natury różne sobie. Tyś świat stworzył, a świat ciebie Nie poznał, mając wśród siebie: Idziesz dla jego zbawienia, On ci odmawia schronienia. Za to u świata ubogich, Ale w oczach twoich drogich, Pastuszków którzy czuwali Wzywasz by cię przywitali. O szczęśliwi pastuszkowie! Któż radość waszą wypowie: Czego Ojcowie żądali, Wyście pierwsi oglądali. Obietnica w raju dana, Dziś została wykonana: Boże! jakżeś miłosierny, W darach hojny, w słowach wierny. Takeś świat ten umiłował, Iżeś Syna nie żałował: Zesłałeś go na cierpienia, Od samego narodzenia. O Jezu nasze kochanie, Czemu nad niebios mieszkanie, Przekładasz nędzę, ubóstwo, I wyniszczasz swoje Bóstwo. Miłości to twojej dzieło, Z miłości początek wzięło: Byś nas zrównał z Aniołami, Poniżasz się między nami. Spraw to Jezu Boskie dziecię, Niech cię kochamy nad życie: Niech miłością odwdzięczamy Miłość której doznawamy. Święta Panno twa przyczyna, Niech nam wyjedna u Syna; By to jego narodzenie, Zapewniło nam zbawienie. PIEŚŃ XIII. Bóg się rodzi, gwiazda wschodzi, Trzej Królowie od wschodu, Tu z darami, ofiarami, Każdy swego narodu, Do Betleem gdzie złożony, Z Panny Chrystus narodzony, Jadą z licznemi dwory. Murzynowie, Arabowie, Z Tarsu to są królowie; Nauczeni, oświeceni, Ci święci trzej Magowie Przez Proroka Balaama, Co potwierdza gwiazda sama, Prowadząca do szopy. Nie leniwi lecz skwapliwi, Swoje kraje rzucają, A w te strony swe korony, W szopie Panu składają; Jeruzalem nawiedzając, I Heroda się pytając, Gdzie Król Chrystus narodzon. Herod wita, Królów pyta, Co to za Król na świecie, Obiecany i przysłany, W którym Judzkim powiecie: Na co rzekną, że Prorocy O niebieskiej jego mocy, Piszą z Ducha świętego. Pozdrowiwszy, nawiedziwszy Jeruzalem żegnają, A bez zwłoki spieszne kroki Do Betleem wraz dają: Melchiori z Baltazarem, Gaspar z znacznym złota darem, W szopie raczą Chrystusa. Lubo w żłobie jednak sobie Dziecię Boga szacują; Otworzywszy skarb złożywszy, Wonność, mirę darują: A w najczystsze Panny ręce Matki Bożej swe panience, Wdzięczne dary złożyli. Złoto Pana, a kapłana Kadzidło oznaczało, Mira znakiem mękę smakiem W tych darach wyrażało: Co Królowie gdy oddali, Pana w żłobie pożegnali, Z matką jego Maryją. Więc w krainę, w swą dziedzinę Święci spieszą Panowie, A w spocznieniu i zaśnieniu Z nieba stają posłowie: Świętych Królów proste drogi, Rozkazują w domu progi Inszym wracać gościńcem. I tak święci w łaskę wzięci, Od Pana wcielonego, Przy radości, wesołości, Dla nas narodzonego, Wierni będąc wyznawali, Że Bóg zrodzon ogłaszali. Aby zbawił narody. I my dary, z serc ofiary Dajmy Panu z Królami, Miłość w złocie, zapach w cnocie, Mirę gorzką i z nami: Prosząc Pana poznanego, Boga w żłobie złożonego, By nas niebem darował. PIEŚŃ XIV. Boże i Królu jakież twoje trony! Jakież ozdoby, jakie masz korony? Szopka i żłobek i nikczemne siano, Wszystkie dostatki które ci tu dano. Gdzie się zostały szaty purpurowe, Gdzie są szkarłaty, gdzie tkania perłowe? Mizerne siano! o jak ostra trawa! Czemu się miększą pościołką nie stawa. Schowaj pod ziemię skarby swoje świecie, Schowaj włodarzu rozkoszne twe kwiecie: Milszy jest Bogu żłobek siankiem słany, Niźli szpalerów złota pełne ściany. Wyjdźcie xiążęta z ozdobnych pokoi, Patrzcie czy Bogu tak leżyć przystoi: Żadnych się bogactw od was nie doprasza, Niech go okryje siankiem ręka wasza. Wynijdźcie wszyscy co wygód pragniecie, Patrzcie jak w nędzy leży Boskie dziecię, Jako pogardza świata dostatkami, Jako naucza gardzić rozkoszami. Boże! coś zstąpił z niebios wysokości, Nie pragniem bogactw, trzymaj nas w mierności: Wolimy cnoty nad bogate mienie, Przy którem trudno otrzymać zbawienie. Twoja to łaska i upodobanie, Za skarb na świecie największy nam stanie: O nią prosimy i onej pragniemy, Bo z nią szczęśliwość wieczną osiqgniemy. PIEŚŃ XV. Bóg w Trójcy świętej sprawił to w niebie, Aby grzesznika przyjął do siebie: Który go przez grzech porzucił, Chce by się do niego wrócił, Dziwnym sposobem. Bóg Ojciec Syna z łona swojego, Zsyła na okup człeka grzesznego: Tak Bóg Syn, Jezus najmilszy, Idzie na świat, nie kto inszy, Zbawić człowieka. Zstępuje Poseł z nieba górnego, Jako pociecha ludu swojego: Bóg Ojciec swą wszechmocnością, I Duch święty swą mądrością, Wszystko to sprawił. Panna poczęła i porodziła, Gdy przez miesięcy dziewięć nosiła: Złożyła go na sianeczku, Dała pokłon dzieciąteczku, Z wielkiem weselem. Pasterze którzy straż trzody mieli. Światłość na niebie wielką ujrzeli: Anioł się im ukazuje, Do Betleem rozkazuje, Powitać Pana. Gdy przybieżeli, dziecię we żłobie Ubogo leży w ludzkiej osobie: Padli przed niem na kolana, Powitali swego Pana Narodzonego. Panna się cieszy, dziecię całuje, Niewczasu jego sercem żałuje, Mówiąc: synu mój kochany, Zdawna na świat pożądany, Bądź pochwalony. Królowie dary oddają swoje, Przyjmijże Dziecię wszystko to twoje: Pierwszy mu oddaje złoto, Mówiąc że już nie dbam o to, Bo cię miłuje. Drugi kadzidło stawia przed Pana, Znaj Stwórcę twego duszo kochana: Trzeci mirę ofiarował, Każdy co miał to darował Panu swojemu. A my grzesznicy w grzechach ospali, Trzeba żebyśmy pokłon oddali: Boć on nam odpuści grzechy, Da z sobą zażyć pociechy, Na wieki wieczne. PIEŚŃ XVI. Z łacińskiego: Infinitae — Melodyja taż sama. Wspaniałości niezmierzonej, I dobroci nieskończonej, Żłób nam widowisko otwiera. Tu miłość mdleje — Ogień ziębnieje, Tu Bóg w spocznieniu — słowo w milczeniu, Tu nieśmiertelny — Rodzi się śmiertelny. Skrzydlaste co go wznaszają Wiatry, tu go przerażają, Światłość prawdziwą noc pokrywa. By dwa słoneczka — Płaczą oczeczka, Lice kochane — Łzami oblane, Drżą niemowlątka — Członeczki dzieciątka. Którego objąć nie może Ziemia, niebo, w swym przestworze, Szczupłe przyodziewa powicie. Za dwór niebieski — Ma zły chlew wiejski, Co za pokrycie — Snieg mży na dziecię, Mróz srogi ściska — Wiatr się zewsząd wciska. Ten co ziemi okrąg stworzył, I ogrom nieba założył, Nie znalazł skłonienia na świecie. Nieba mieszkaniec — Tu jest wygnaniec; Co rozwesela — Pociech udziela, Zlewa się łzami — Pod wiatrów burzami. Uporczywych serc i hardych, Wychodźcie już z murów twardych, Wychodźcie córeczki Syońskie. Patrzcie na czyny — Króla dzieciny, Tron tego Pana — Z słomy i siana, Słudzy: osiołek — I mizerny wołek. O Boże! tyś źródło czyste Mej pociechy i wieczyste, O uweselenie Anielskie! O kochający! — O zbawiający! Tyżeś dzieciątko — Król niemowlątko? Tyżeś jest stwórca — Tyżeś nieba rządzca? O miłości niezmierzona! O dobroci nieskończona! Jezu! któż cię określić może! Jakaż cię męczy — Miłość i dręczy? O światło świata! — W niebie odpłata, Zbawienia sprawco — Obrońco i dawco. Kolebeczko! o sianeczko! Pełna Boga stajeneczko! Panno rodzicielko! o dziecię! Dziecię zrodzone! — Słowo wcielone! Tu ogień wzrasta — Serca przyrasta, Tu pierś topnieje — Tu miłość drętwieje. PIEŚŃ XVII. Słyszę z nieba muzykę i Anielskie pieśni, Sławią Boga że się nam do stajenki mieści: Nie chce rozum pojąć tego, Chyba okiem dojrzy czego, Czy się mu to nie śni. Słyszę z nieba muzykę, jużci to na jawie, Wyśpiewują o takiej dziwnej Boskiej sprawie: Że Bóg przyjął stan człowieka. Panieńskiego łaknie mleka, Ku ludzkiej naprawie. Skoczmyż raźno kto pierwej do szopy przyskoczy, Jużci widzę co nigdy nie widziały oczy: Wespół bydło z Aniołami, Bije w ziemię kolanami, I w żłobek się tłoczy. A kto moje bydlęta nauczył mądrości, Kto im podał do serca naukę miłości: Iż do dzieciny maleńkiej, I do jego matuleńki, Padły w uprzejmości. Nierozumny osiołku! znasz ty w ciele Boga? O wołeczku! Bógże to, co czci twoja noga? Toż to Bogu niebo ciasne, Słońce mu się ściele jasne, Na garstce barłogu. Przecież moje bydlęta klękają w tej dobie, Cóż się dziwię, Bóg stanął w dziecięcej osobie: O piękności w ludzkiem ciele! O ciałeczko! jako wiele Magnesu jest w tobie. Pozwólże mi mateńko szczęśliwa i święta, Wziąść na ręce Synaczka, aby te rączęta Duszę moją zapaliły, I z więzienia uwolniły, Zdjąwszy z onej pęta. Cóści cóś do mnie dziecię śliczne przemówiło, I z oczu swych pochodnie do serca rzuciło: Nikt nie zgadnie, jak mnie kradnie, Duch nie władnie, węglem padnie, A zgorzeć mu miło. PIEŚŃ XVIII. Zgińcie z oczu bogactwa, za nic złote góry Serce się was nie chwyta, obłudne pozory: Nie jesteście mi łakome, Betleemską wolę słomę, i kącik obory. Tam szczęśliwe ubóstwo, tam nędza bogata, Niebo z skarbów obdziera i z Bogiem się brata: Ile Bóg jest w sobie drogi, Tyle mają te barłogi, Ta bydlęca chata. Słyszę miłe śpiewanie, Anielskie kapele, Komuż niebo wygrywa tak radosne trele? Być to musi że wesoło, Przy ubóstwie stawia czoło, Bóg mój w ludzkiem ciele. Cóżeś znalazł jedyny Boski Synu w żłobie? Czem cię ziemia daruje ulubionem tobie? Czego niebo nie szafuje, Znalazł czem się kontentuje, W najuboższej dobie. Z nieba zstąpił skwapliwie dla ludzkiej zdobyczy, Niedostatek z niedolą w zysku swoim liczy: A na zastaw stawia Bóstwo, Aby w skarbie miał ubóstwo, W niem samem dziedziczy. Na cóż ludzie niebaczni utarczki jak w boju, O doczęslle bogactwa toczycie do znoju? Uczy dziecię z nieba dane, Że ubóstwo szacowane, W lepszym stawia stroju. PIEŚŃ XIX. Pasterze bieżeli gdy głos usłyszeli, śpiewania Anielskiego, Znaleźli w żłobeczku w Betleem miasteczku, Jezusa maleńkiego: Osioł mu z wołem usługują, Klękają, znając adorują, Stworzyciela swojego. Widząc to pasterze iż bydlęta szczerze Nieme, ukłon oddają; Padli na kolana, tak wielkiego Pana Zaśpiewawszy witają: Zawitaj Boże utajony, Z Panienki czystej nardzony; Na twarze upadają. Gdy się pokłonili, do trzody spieszyli Weseli pastuszkowie; Bo gwiazdę ujrzeli, że dzień rozumieli, Alić to trzej królowie Od wschodu z darami jechali, By pokłon Panu królów dali Poddani Monarchowie. Będąc blizko szopy, że poszyta w snopy, Bardzo się zadziwili; Idą na pokoje, widząc bydląt dwoje, Myślą że pobłądzili: Majestat gdzie jest upatrują, Żłobek im z Panną pokazują, Dopiero się cieszyli. Z najgłębszym ukłonem, przed takowym tronem, Na oblicze padali; Z serdecznej ofiary swe trojakie dary, Jezusowi oddali: Te mile zbawiciel przyjmuje, Lecz bardziej serca ich szacuje, Że go Bogiem uznali. Wszechmogący Boże! któż wymówić może, Co czynisz dla stworzenia; Kiedy swoje Bóstwo zsyłasz na ubóstwo, I na srogie męczenia: Niechże ci w Trójcy jedynemu, Cześć, chwała, Bogu przedwiecznemu Będzie, bez zakończenia. PIEŚŃ XX. Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły, Wyśpiewują chwałę Bogu żywioły: Radość ludzi wszędzie słynie, Anioł budzi przy dolinie Pasterzów co paśli pod borem woły. Wypada wśród nocy ogień z obłoku, Dumają pasterze w takim widoku: Każdy pyta co się dzieje? Czy nie świta? czy nie dnieje? Zkąd ta łona bije tak miła oku? Ale gdy Anielskie głosy słyszeli, Zaraz do Betleem prosto bieżeli: Tam witali w żłobie Pana, Poklękali na kolana, I oddali dary co z sobą wzięli. Potem wykrzyknęli wgłos na przemiany, Żyj Jezu maleńki na świat wydany: Niech ci Panie od nas chwała, Nie ustanie wiecznie trwała; Żyj, żyj Zbawicielu z nieba zesłany. Odchodzą z Betleem pełni wesela, Że już Bóg wysłuchał prośb Izraela: Gdy tej nocy to widziełi, Co prorocy widzieć chcieli, W ciele ludzkiem Boga i Zbawiciela. I my z pastuszkami dziś się radujmy, Chwałę z Aniołami wraz wyśpiewujmy: Bo ten Jezus z nieba dany, Weźmie nas między niebiany, Tylko go z całego serca miłujmy. PIEŚŃ XXI. Jezu śliczny kwiecie, zjawiony na świecie: A czemuż się w zimie rodzisz, Ciężki mróz na się przywodzisz, Nie na ciepłem lecie, nie na ciepłem lecie? Jezu niepojęty, czemu nie z panięty, Nie w pałacuś jest złożony, W lichej szopie narodzony, I między bydlęty. 2. Niewinny Baranku, drżysz na gołem sianku: Czem nie w złotej kolebeczce,Nie na miękkiej poduszeczce, Niewinny Baranku. 2. Śliczna jak lilija, panienka Maryja, Cała piękna jako róża, Nie szuka pańskiego łoża, W żłobeczku powija. 2. Osiołek i z wołem stoją przed nim społem, Zagrzewają swego Pana, Upadają na kolana, Nizko biją czołem. 2. Anioł z nieba budzi, najprzód prostych ludzi: Pastuszkowie prędzej wstajcie, W szopie Pana przywitajcie, Co się dla was trudzi. 2. Pastuszkowie mali, prędko się zebrali, To z muzyką, to z pieśniami, To z różnemi ofiarami, Panu cześć dawali. 2. Gwiazda assystuje i w drodze przodkuje, Dokąd wschodu Monarchowie, Jechać mają trzej Królowie, Szopę pakazuje. 2. Wielcy luminarze, xiężyc z słońcem w parze, Światłem swojem przyświecają, Usługi Bogu oddają, Swiatłości szafarze. Zacny opiekunie, Józefie piastunie, Nie mogłeś znaleść gospody, Jezusowi dla wygody, I najświętszej Pannie. 2. O szczęśliwa szopka, ubogiego chłopka, W której Boga mego ciało Narodzone spoczywało, Jest pokory próbka. 2. W tem najświętszem ciele, jest tajemnic wiele, Tajemnic Boskich niemiara, Których uczy święta wiara, W powszechnym kościele. 2. O dobroci morze, niepojęty Boże! Któż ci godnie za te dary, Co sypiesz na nas bez miary, Wydziękować może. 2. O Jezu kochany nam z nieba zesłany, Przez twe święte narodzenie, Daj szczęśliwe powodzenie, Żywot pożądany. 2.

Mróz (Panzerfast) Lyrics: Posłuchaj tego, weź się zastanów / Dziewięć dni po rocznicy stanu, grudzień / Telefon, zmiana planu, ludzie / Nawijka – jest robota na luzie, biorę
III. Biły dzwony na pogrzebie Michała Żegoty, Każde uderzenie żelaznych, rozkołysanych serc posępną drgało żałobą, każde zamierało w konającym jęku. Test w mowie dzwonów dziwna właściwość. Raz łkają rzewnie, raz rwą się z rozpaczą, to znowu dźwięczą pogodną melodją pożegnania, lub płaczą ze smutku. Każdemu inaczej dzwonią, każdego innym głosem żegnają. Nie płakały dzwony na pogrzebie Michała Żegoty. I ludzie nie płakali. Uginały się ramiona pod ciężką, dębową trumną, pod nogami skrzypiał śnieg. Szli prędko, bo mróz był wielki i dął ostry północny wiatr. Nad grobem słów kilka powiedział ksiądz i krótkie mowy wygłosili minister Karczewski i poseł Kołkiewicz, który wraz z kilku innymi przybyli na pogrzeb z Warszawy. Przyjęciem gości zajmował się wyłącznie Dowmunt, gdyż Ewa czuła się tak osłabiona, że nie protestowała, gdy dr. Frumkin kazał jej zaraz po powrocie z cmentarza położyć się do łóżka. Przy obiedzie mówiono o zmarłym, cytowano jego powiedzonka, trochę wzdychano i pito dużo wódki. Później Andrzej musiał jednemu z przybyłych, redaktorowi Englowi, podać szczegóły z życia Żegoty do nekrologów. Przed wieczorem goście wyjechali na kolej i Andrzej zabrał się do czytania testamentu. Był to duży pakiet, zaadresowany na jego nazwisko i opatrzony lakowemi pieczęciami. Żegota wszystko co posiadał zapisywał Ewie i Jankowi. Majątek ich miał być administrowany przez Dowmunta, któremu testator udzielał wolnej ręki w sprawach lokaty. Dokument był sporządzony notarjalnie, co wykluczało wszelkie ewentualne kłopoty w kwestji opieki. Dla załatwienia wszanże formalności Andrzej musiał pojechać do Łucka. Dopiero w wagonie przeczytał trzy listy Marty. Pogodne były, ciche i czułe. Emanowały tą harmonją, w której zamykało się jej życie wewnętrzne, harmonją brzmiącą dziś dla niego niezrozumiale, obco, daleko, wplatającą się dysonansem w tragiczną jego rzeczywistość. Dziwnie małe i dziwnie śmieszne były dziś te monumentalne kolumnady, na których tak niedawno jeszcze oparł gmach swojej egzystencji. Przyszedł podmuch przeszłości i oto chwieją się, jak szałas z gałęzi, szałas koczownika, który tu tylko popasał w swej wędrówce. Czy tylko popadał?… Andrzej nie chciał patrzeć w przyszłość. Kurczowo trzymał się nakazów dnia dzisiejszego, drżąc na myśl, że jednak trzeba będzie spojrzeć dalej, że nie uniknie, konieczności jakiegoś postanowienia. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, co dziś czynić należy. Wiedział, że musi zająć się zorganizowaniem życia wdowy i jej syna, że obowiązkiem jego jest zrobić to jak najlepiej, że trzeba rozejrzeć się w ich sprawach majątkowych i sprawdzić, czy lokaty są korzystne — słowem wiedział, że bez udziału wewnętrznych pobudek uczuciowych ma wyraźnie nakreślony plan działania. Pragnął tą świadomością zagłuszyć świadomość inną, świadomość odpowiedzialności przed Ewą, przed synem, przed Martą i najcięższej — przed sobą samym. Narazie pochłonęła go krzątanina. W Łucku był w sądzie, u rejenta i u adwokata, z którym omówił warunki wydzierżawienia Ostapówki, nazajutrz zabrał z gimnazjum dokumenty Janka. Dyrektor, nerwowy, szczupły blondyn z przesadnym entuzjazmem wyśpiewał całą serję peanów pochlebnych o zdolnościach i o charakterze chłopca. — Monolit, panie, monolit! — powtarzał co kilka zdań, a Dowmuntowi, chociaż zdawał sobie sprawę z egzaltacji pedagoga, było niezmiernie przyjemnie słuchać tych zachwytów. Spostrzegł, że sprawiają mu one taką radość, jakąby czuł, gdyby to o nim samym była mowa. Wyjeżdżając nazajutrz do Warszawy, na kilka godzin wpadł do Ostapówki. Ewa leżała jeszcze w łóżku. Od Janka dowiedział się, że jest bardzo osłabiona. Musiał jednak z nią się zobaczyć, by omówić kwestję mieszkania i szkoły, do której w stolicy chciałaby oddać chłopca. Pokój był cały błękitny. Przywitała go nikłym uśmiechem: — Właściwie mówiąc, nic mi nie jest i mogłabym wstać. Zaprotestował. Lepiej jest odpocząć, choćby tydzień, niż później ponosić przykre konsekwencje. Zresztą niema nic pilnego. Opowiedział, co załatwił w Łucku. Adwokat mówił że bardzo łatwo znajdzie dzierżawcę. Tymczasem może gospodarować ekonom. Co do Warszawy, Ewa nie miała żadnych życzeń. Będzie dobrze tak, jak Andrzej obmyśli. Znowu starannie unikali mówienia sobie po imieniu i nie schodzili z tematów praktycznych. Było to nad wyraz męczące dla obojga, tembardziej, że szybko się wyczerpały, a rozstać się było tak trudno. — Za dwa tygodnie w każdym razie mieszkanie będzie gotowe i można będzie przyjechać — powiedział Dowmunt i jednocześnie pomyślał, że dwa tygodnie to bardzo długi okres czasu. Zamienili jeszcze kilka zdań i Andrzej wstał. W milczeniu ucałował jej rękę… Małą podłużną rękę o atłasowej skórze… Jeszcze teraz, siedząc w sankach, czuł na wargach jej drżący dotyk. Nigdy w życiu nie widział rąk tak pięknych i tak plastyczną mających wymowę. Nigdy nie widział rąk, któreby subtelniej charakteryzowały usposobienie, charakter, zamiłowania i niemal każdą myśl, posiadającej je istoty. Nadbiegły porównania. Lena?… Marta?… Irka?… Inne?… Nie — żadna z nich. Ewa jest jak storczyk. Właśnie, jak storczyk. Leśny storczyk, wysmukły i skromny, pachnący mocno, odurzająco, ale nie tak natarczywie, jak tuberoza… Tak: jeżeli Ewa jest storczykiem, to Lena jest tuberozą, a Marta różą… Uśmiechnął się: — Bawię się w porównania sztubackie. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Na stacjach stał tak długo, że można było sądzić, że wogóle dalej ruszyć nie zamierza. W wagonie było pusto. Dopiero na jakimś małym przystanku do przedziału Dowmunta wsiadł gruby Żyd, cierpiący na astmę. — Może panu szkodzi dym papierosa? — zapytał Dowmunt. — Bynajmniej. Pan będzie łaskaw. Ja sam palę. Tylko moja astma nie znosi zapachu żyta. Nawąchałem się i teraz mam atak. — Żyta? — zdziwił się Dowmunt. — Tak, proszę pana. Czego ja już nie robiłem. I do Berlina jeździłem leczyć się i do Holandji i do Szwajcarji i nie mogę pozbyć się tej idjosynkrazji mego organizmu do żyta. I to właśnie najśmieszniejsze, że do żyta. — Dlaczego najśmieszniejsze? — Bo ja jestem kupcem zbożowym. — Aha!… — Od dziecka robię w zbożu. — No i jakże interesy? — Źle — skrzywił się kupiec — ceny pod psem, a urodzaj zapowiada się na dobitek ogromny. — Tak pan sądzi? A z czego pan wnioskuje? — Z różnych rzeczy. Mam, proszę pana, praktykę. Czy po trzydziestu latach nie można mieć praktyki?… — A konkurencja nie dokucza? — Przepraszam pana, a skąd może być konkurencja? My sobie w zgodzie żyjemy. Jeden ma ten rejon, drugi — tamten. Skąd konkurencja? — Słyszałem, — zaryzykował Andrzej — że jakaś polska firma buduje elewatory i ma zamiar na wielką skalę handel zbożem prowadzić. Żyd uśmiechnął się dobrotliwie: — Proszę pana i ja słyszałem. Firma „Adrol“ No i co? — Konkurencja. — Co ja panu powiem? Widzi pan, w każdym interesie, czy to w rządzie, czy w polityce, czy w handlu, najważniejsze jest nie to, co się zamierza, tylko kto zamierza? Osoba! Człowiek! Rozumie pan? — Jego metody, jego psichołogja. — Słusznie. — Otóż, proszę pana, co jest „Adrol“? „Adrol” to jest sobie taki szlachcic kresowy, co w Ameryce dorobił się pieniędzy, taki półarystokrata — półszlachcic, pan Dowmunt. Prawda, on ma duże pieniądze, ale szlachta zawsze miała pieniądze, a niech pan powie, czy było choć pięciu takich szlachciców, co na handlu coś zarobili? Nie, bo taka ich psichołogja. Przepraszam pana, pan, widzę, też jest szlachcic, ale jest pan człowiek rozumny, a rozumny człowiek nigdy się nie obrazi, kiedy jemu powiedzą, że on ma wrodzony brak do tego, czy innego… — Ja się też nie obrażam. Bynajmniej. Ale dlaczego pan sądzi, że ten pan Dowmunt nie może zrobić dobrego interesu, skoro sam pan mówi, że w Ameryce dorobił się dużych pieniędzy? — Otóż to, dlatego, że w Ameryce. Ja się pana pytam, czy u nas jest taki stan ekonomiczeskij, jak w Ameryce? Czy u nas pieniądz jest taki tani, jak w Ameryce?… Nie, u nas wszystko jest zupełnie inaczej, niż w Ameryce. A jak zaczął ten pan Dowmunt?… On zaczął jak w Ameryce. On założył wielkie biura, on wynajął masę urzędników, on robi i w węglu, i w fabrykach, i na giełdzie, i w zbożu. On odrazu na wiele interesów rzucił pieniądze. Proszę pana, ja panu tak powiem: ja, dzięki Bogu, mam kilka miljonów rocznego obrotu. Dlaczego mnie może wystarczyć jeden pomocnik buchaltera, któremu ja płacę za parę godzin wieczorowych sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie? Dlaczego mnie może wystarczyć jedna maszynistka za sto złotych? Dlaczego moje biuro, to jest jeden pokój, z wejściem przez kuchnię? — Stary system. — Co znaczy stary? Dobry system, bo choć ja nie mam ani biur, ani samochodów, a powiadam panu, że nie znajdzie pan w Polsce takiego banku, coby mnie bez żadnego żyra pół miljona na pierwsze słowo nie dał. I w Berlinie pan nie znajdzie, i w Gdańsku, i w Wiedniu. Choć ja jestem sobie zwykły Jakób Klajnadel z ulicy Smoczej. Pytam się dlaczego? — Bo oni wiedzą, co ja zarabiam i że ja będę zarabiać. Bo ja muszę zarobić, bo ja muszę mieć największy zysk, jaki można tylko wyciągnąć z interesu. Nas, w Polsce, proszę pana, nie stać na amerykański system, my jeszcze przy łojówce musimy pracować, a nie przy elektryczności. I Żydzi to wiedzą. A co kładzie najlepsze interesy Polaków? — Kładzie to, że oni nie wiedzą. Oni pół kapitału pakują w założenie interesu, drugie pół zjadają koszty administracji, a na obrót, to pożyczać trzeba na lichwiarski procent. I za przeproszeniem, niech się pan rozejrzy, a zobaczy pan, że u nas wszyscy żyją nad stan. Może pan powie, dlaczego ja jadę pierwszą klasą, kiedy taniej byłaby trzecią? To ja panu powien, to tylko kalkulacja. Jak ja pojadę trzecią, to tam tłok i zaduch i ja potem przez dwa dni cierpię na astmę i nie mogę nic robić. Gdybym był zdrów, napewno nie byłoby mnie stać na pierwszą. Bo „stać“ to nie to, ile kto może na coś wydać. Może pan zna to żydowskie powiedzenie, że jak Żyd je kurę, to albo kura była chora, albo Żyd jest chory. Bo kura kosztuje sześć — siedem złotych, a śledź tylko pięćdziesiąt groszy. I to jest nasza psichołogja. — Ma pan dużo racji, — zażartował Dowmunt — ale czy to jest dobry system uczyć mnia, Polaka, jak należy robić interesy? A nuż z pańskich wskazówek skorzystam?… Twarz kupca rozszerzyła się w uśmiechu: — Nie skorzysta pan. — Dlaczegóżby nie? — Bo taka pańska psichołogja. — Naturę można przełamać. — Owszem, czasem możno. Ale co ja panu powiem: Mój jeden brat, to jest rabinem w Pińsku, mój drugi brat jest dyrektorem banku w Kopenhagen, mój trzeci brat jest profesorem Uniwersytetu w Jerozolimie. To oni są mądrzy i bardzo wykształceni ludzie. A ja jestem prosty człowiek i handluje zbożem… Ale jak mnie ten brat z Jerozolimy wytłumaczył, że wielki nasz uczony, Einstein, całą naukę wywrócił do góry nogami swoją teorją, że powiedział i udowodnił, że wszystko nie jest tak, jak do tej pory myśleli uczeni, tylko może być zupełnie coś innego, to ja zapytałem brata: a co może być? Co ten Einstein zamiast tego daje? …To brat powiada, że nic nie daje. To jak mój brat, ten z Kopenhagen, przyjechał w goście do tego rabina w Pińsku, to ja im to opowiadam. A mój brat, rabin, bardzo mądry człowiek, namyślił się i mówi: — Ty, Jakób, masz rację. My, Żydzi, mamy taką psichołogję, że nieprawdę zawsze znajdziemy, a nowej prawdy dać nie umiemy, bo nasz mózg jest kryticzny i negatiwny. Żaden prawdziwy Żyd nic nowego nie wymyśli, ale za to Żyd najlepiej każdą nową myśl rozwinie i wykorzysta. — Ja jestem nie uczony człowiek, ja tylko gimnazję skończyłem, ale tak sobie myślę, że mój brat, rabin piński, ma dobrą głowę. — Ale cóż to ma do handlu? — Co ma? Co ma mieć? Wszystko! Handel, to jest taka rzecz, gdzie trzeba mieć psichołogję krityczną i trzeba mieć wielką wytrzymałość, a nie trzeba nic nowego stwarzać. To znaczy, że handel jest akuratnie dla Żydów. Inne nacje, naprzykład słowianie, mogą dobre interesy robić na przemyśle, na rolnictwie, ale w handlu zawsze stracą, bo taka ich psichołogja. — Słowem, według pańskiej filozofji, każda rasa zgóry jest do czegoś przeznaczona i w swojej gałęzi może dojść do perfekcji, a wyjątków być nie może? — Dlaczego nie. Bywają. Ale tylko wyjątki. — No, a co pan powie o Żydach zasymilowanych, spolszczonych? Przecież u nas prawie cała gruba finansjera z Żydów się wywodzi? — Co ja powiem? Ja to powiem, że oni jeszcze są finansjerą. Ale ich dzieci, ich wnuki, to już nie będą finansjerą. Oni, doszedłszy do miljonów, zaczęli się wstydzić śledzia, a kura kosztuje sześć, albo siedem złotych. Oni zaczęli starać się przemienić w Polaków. Niektórym udało się, ale do handlu to już głowę stracili. A konstruktiwnej psichołogji nie nabrali. Dlatego ich dzieci już nie będą finansjerą. Kura codzień kosztuje siedem złotych, a w roku jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni. — No dobrze, a czy nie obawiasz się pan, że i pańskie, dajmy na to, wnuki zechcą się zasymilować? — Jak taki jest porządek, czy nieporządek rzeczy, to co ja na to poradzę? Była już późna godzina i obaj wyciągnęli się na kanapach. Po chwili przedział napełnił się głębokiem stentorowem chrapaniem kupca. Dowmunt nie spał. Rozważał poglądy, które tylko co słyszał, a które uderzyły go swą trafnością. Zwłaszcza nurtowała go myśl, że „stać nas jeszcze tylko na łojówkę“ i że wyjątki bywają, a zatem „Adrol” musi być wyjątkiem. Pod czaszką zaczęły się przesuwać cyfry, pozycje, projekty, zaczęły się krzyżować sądy i wątpliwości, zaczął wyłaniać się w mglistych jeszcze zarysach plan rewizji przedsiębiorstwa, jego działalności, rewizji od podstaw. I nie — wiedział śpiący kupiec zbożowy, Jakób Klajnadel, że na niebezpieczny dla siebie grunt rzucił ziarna swoich spostrzeżeń, że w wagonie można spotkać człowieka, który potrafi nagjąć swoją „psichołogję“. Rytmiczny, leniwy stukat kół na spoidłach szyn wplótł się w rozważania Dowmunta, jak miarowy tykot metronomu, rozdzielał myśli, rozłamywał je na małe cząsteczki, rozbijał w nic nieznaczące sylaby… Z pod nich zaś wyjrzała ssąca, bolesna i słodka tęsknota.
Za oknem wiatr. Zmierzch za oknem mgła kształty giną gdzieś i tylko ty i ja nastrajam się zamieniam w słuch zewsząd słyszę już tę najpiękniejszą z mów. Za oknem wiatr a w sercu grają już smyki za oknem grad a w sercu dziki cwał za oknem deszcz mistrz koncertowej muzyki symfonią dźwięków w sercu będzie grał. Mrok bezsenna noc

Spis treści I. Czarodziejskie zwierciadło II. Sąsiedzi III. W ogródku wróżki IV. U księżniczki V. Mała zbójniczka VI. Laponka i Eskimoska VII. W pałacu królowej śniegu Anioł: 1 Córka: 1 Czary: 1 2 3 Dama: 1 Dom: 1 Dzieciństwo: 1 Dziecko: 1 2 Kwiaty: 1 2 List: 1 Lustro: 1 Łzy: 1 2 Matka: 1 Mąż: 1 Miasto: 1 Miłość: 1 Modlitwa: 1 Niebezpieczeństwo: 1 Ofiara: 1 Ogród: 1 Oko: 1 2 Pamięć: 1 Pocałunek: 1 2 Podróż: 1 Potwór: 1 Pozory: 1 Przemiana: 1 Przemoc: 1 Przestrzeń: 1 Przyjaźń: 1 2 Ptak: 1 Rośliny: 1 Rzeka: 1 Sąsiad: 1 Sen: 1 Serce: 1 2 3 Sługa: 1 Strój: 1 Walka: 1 Wiosna: 1 2 Woda: 1 Wolność: 1 Wspomnienia: 1 Wzrok: 1 Zabawa: 1 2 Zamek: 1 2 Zima: 1 2 Królowa śniegutłum. Cecylia Niewiadomska I. Czarodziejskie zwierciadło 1Czary, Lustro, WzrokŻył sobie niegdyś bardzo złośliwy czarodziej. Całą jego przyjemnością było dokuczać ludziom, czynić źle, ze wszystkiego się wyśmiewać i każdą rzecz przedstawiać z najgorszej strony. 2Wymyślił wreszcie i zrobił takie sztuczne zwierciadło[1], iż wszystkie rzeczy piękne i dobre wyglądały w nim szkaradnie, a nawet śmiesznie, ponieważ były wykrzywione, zamazane, niewyraźne — za to złe rzeczy widać w nim było doskonale. 3Tym sposobem cały świat w tym zwierciadle był brzydki i zły, a nic na nim nie było pięknego. Czarodziej klaskał w dłonie i śmiał się ze swego figla, a źli jego uczniowie porwali zwierciadło i biegali z nim wszędzie, podstawiając je ludziom znienacka przed oczy i cieszyli się, i śmiali, kiedy przerażony człowiek zasłaniał oczy ręką; a potem nieraz sam nie wiedział, który świat jest prawdziwy: czy ten, który ogląda co dzień, czy tamten, który ujrzał w zaklętym zwierciadle? 4I tacy ludzie byli bardzo nieszczęśliwi, a było ich coraz więcej. 5Cieszył się zły czarodziej, ale to mu nie wystarczało. Uczniowie jego postanowili zanieść zwierciadło aż do nieba. Niechże i aniołowie spojrzą w nie choć raz jeden. To byłaby uciecha! A może i sam Pan Bóg — — 6I zaczęli lecieć do góry. Bardzo im było trudno, a jeszcze z tak ciężkim zwierciadłem — zaledwie mogli utrzymać je w rękach… O, daleko do nieba! Aż im pot okrył czoła, a ręce drżeć zaczęły. Wtem, trrrach! I ciężkie lustro z takiej wysokości brzdęk aż na ziemię! Naturalnie w mgnieniu oka rozprysnęło się na miliony, miliony drobnych szczątków, na nieskończoną ilość czarodziejskiego pyłku, który rozleciał się na wszystkie strony. 7Ale to właśnie było najgorsze nieszczęście! 8Oko, SerceZamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każdym najmniejszym kawałeczku, choćby drobnym jak ziarnko piasku, widać było świat cały szkaradny, śmieszny, wykrzywiony. Jeżeli taki proszek wpadł komu do oka, to człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec koło siebie nic dobrego, nic pięknego! Za to najgorsze rzeczy widział jasno i wyraźnie, więc wszystko złem było dla niego. 9Gorzej jeszcze, jeżeli okruszyna lustra wpadła komu do serca. Nieszczęśliwy tracił uczucie: serce jego stawało się kawałkiem lodu, nikogo kochać nie mógł, wszyscy byli dla niego obcy, obojętni. 10Z większych kawałków porobiono szyby, z innych szkła do okularów, a mnóstwo jeszcze krążyło w powietrzu — wiatr je roznosił wciąż dalej i dalej, i naturalnie coraz więcej ludzi stawało się nieszczęśliwymi kalekami. 11A niegodziwych pyłków ciągle jeszcze pełno i zobaczymy, co z tego wynikło. II. Sąsiedzi 12Sąsiad, DzieckoW pewnym bardzo starym mieście, w bardzo wysokim domu na poddaszu mieszkało dwoje dzieci, każde u swoich rodziców — był to Kaj i Gerda. 13Kwiaty, MiastoW tym mieście było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego domku, a cóż dopiero myśleć o własnym ogródku. Ale że dobrzy ludzie bardzo lubią kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie oknie był ogródek; ale najładniej było u Kaja i Gerdy. 14Bo posłuchajcie tylko: w tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała własną izdebkę z dużym oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach albo — wcale nie schodząc ze schodów — przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można tu było bawić się na płaskim dachu. PrzyjaźńGdy Gerda wyjrzała oknem, widziała Kaja w izbie naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkim, co je zajmowało. 15Były to bardzo dobre dzieci i kochały się jak brat i siostra. 16Na wiosnę rodzice Kaja i Gerdy ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, napełnione ziemią; w nich zasiewali potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się w śliczny, maleńki ogródek. 17Im mocniej dogrzewało złote słonko, tym piękniej było w ogródku na dachu. Rośliny, KwiatyZielone festony roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu: różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek ciekawie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy, a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego w każdej skrzyni rósł wysoki różany krzaczek niby drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju okrywał ślicznymi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod tchnieniem wietrzyka. 18Ślicznie tu było w lecie. 19Przyjaźń, ZimaAle w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie widzieć nie było można. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie. Więc rozgrzewały pieniądz na piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Kaja albo Gerdy. 20— Pójdź tu do nas! — mówiło oko. 21— Dobrze, dobrze! 22W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody tak wysoko! A tam na dole śnieg i wicher! 23— Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babka, ukazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu. 24— Pszczoły, pszczoły — powtarzała wesoło Gerda. — A czy mają swoją królową? 25— Rozumie się, że mają — odpowiedziała babka. — Największy ze wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście. 26— Tak! Tak! Widzieliśmy! — wołały dzieci, zachwycone słowami babki. 27— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Gerda. 28— Ach, niech no tylko przyjdzie! — krzyknął Kaj wesoło. — Posadziłbym ją zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha! 29Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego. 30Raz wieczorem Kaj już na wpół rozebrany wszedł na stołek i wyjrzał przez okrągły otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu, a jeden bardzo duży uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć prędko, coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej, białej szacie z cieniutkiego, przezroczystego muślinu, obsypanej milionami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było z przezroczystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzyła się na Kaja i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Na koniec skinęła ręką, jak gdyby wzywała go z sobą. Kaj przeląkł się bardzo, zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb izdebki, ale zdawało mu się, że wielki ptak jakiś przeleciał koło okna. 31WiosnaNazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, ale wkrótce nastąpiła odwilż, wiatr przyniósł wieść radosną, że wiosna już blisko, słońce dogrzewało mocniej, śniegi zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do gniazd przeszłorocznych i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim, wiszącym ogrodzie. 32Groszek pachnący spadał w festonach[2] na skrzynie, powoje otwierały śliczne kielichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie i drzewka były nimi obsypane. 33Gerda z Kajem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę. Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, cudne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające, Jasne rosy, w kwiatach drżące, Błękit nieba i obłoki, Cały piękny świat szeroki, I chatynkę pobielaną, I mateczkę ukochaną! — Wszystko kocham serca biciem, A przestanę chyba z życiem. 34Razu jednego dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z obrazkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Na wieżowym zegarze zaczęła bić piąta. 35Oko, Serce— Aj! — zawołał Kaj nagle. — Coś mnie ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło! 36— Może ukłuł cię kolec róży? — rzekła troskliwie Gerda. — Czekaj, zobaczę, co ci wpadło w oko! Nic — nic nie ma. 37— Pewno już wyleciało — rzekł Kaj niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki. 38Niestety, nie wyleciało. PrzemianaBył to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła czarodzieja; utkwił mu w oku i zmienił świat cały, nie pozwalając widzieć na nim nic pięknego, nic dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu w serce, które nagle stało się zimne i twarde, przestało czuć i kochać. 39— Czegóż beczysz? — zapytał opryskliwie. — Żebyś wiedziała, jaka jesteś brzydka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! Cóż to za zgniła róża? Pfe! I ta szkaradna! Cała ta skrzynia — stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu. 40Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał. 41— Kaju! — zawołała z przestrachem dziewczynka. 42Widząc jej przerażenie, roześmiał się szkaradnie, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił ją i wskoczył do swojego okna. 43Od tej chwili Kaj zmienił się zupełnie. Kiedy Gerda chciała oglądać z nim obrazki, wzruszał ramionami, mówił, że są brzydkie i wyśmiewał się z każdego. W końcu powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia jak małe dziecko. Nawet bajki babuni nie podobały mu się; mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale. Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa. Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów i wykrzywiań. 44W gruncie rzeczy Kaj nic temu nie był winien, tylko szkaradny pyłek szkła czarodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i dokuczał Gerdzie, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Kaj jest złym chłopcem i mieli zupełną słuszność, tylko nie wiedzieli, dlaczego jest taki. 45Zabawa, ZimaRazu jednego w zimie, gdy śnieg padał, przyniósł Kaj na podwórze szkło powiększające i przez nie patrzył na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie. 46— Spojrzyj, Gerdo — rzekł — jakie ogromne! Niby kwiaty, niby gwiazdy, a jakie sztuczne! To ciekawsze przecież od kwiatów prawdziwych! Tak równo, doskonale ułożone. Szkoda tylko, że topnieją. 47Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Gerdzie, że idzie pojeździć saneczkami po rynku i natychmiast zniknął za bramą. 48Na rynku była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu w swoich sankach, najśmielsi przywiązywali je do sań wieśniaków i jechali tym sposobem spory kawałek drogi. A co przy tym śmiechu i wrzawy! 49Wtem wjechały na rynek duże, białe sanie zaprzężone białymi końmi. Osoba siedząca w saniach otulona była w ogromne białe futro, a na głowie miała białą futrzaną czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a tymczasem udało się Kajowi przywiązać do nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wyjechał za miasto. Osoba w sankach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do niego. 50Kaj doznawał wielkiej przyjemności, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po niejakim czasie pragnął odwiązać swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie, że Kaj zapomniał o wszystkim. 51I tak powtórzyło się parę razy. 52Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, Kaj nie widział już nic dookoła prócz kręcących się białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jak gdyby przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za nimi, dalej, dalej, dalej! Kaj krzyknął przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już widać nie było. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w świat nieznany. 53Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł słów Ojcze nasz i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia. 54Płatki śniegu padały coraz większe, wyglądały na koniec niby białe ptaszki. Zdawało mu się, że dookoła niego biegną gołębie, kury, gęsi — całym tłumem. 55DamaNaraz konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich osoba podniosła się i Kaj spostrzegł, że futro jej i czapka były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła, olśniewającej białości: królowa śniegu! 56— Dobrze jedziemy! — rzekła. — Ale po co masz tam marznąć? Chodź pod moje niedźwiedzie. 57PocałunekPosadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu się zdawało, że zapada w górę śnieżną. 58— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło. 59Huu! Jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które — jak wiemy — już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna. 60— Moje saneczki! Moje saneczki! — zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulubionej zabawki. Więc rzucono sznurek od nich białej kurze, aby biegła obok, ciągnąc je za sobą. 61Królowa śniegu pochyliła się nad Kajem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili chłopiec zapomniał już o wszystkim: o rodzicach, domu, babce i Gerdzie. 62Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej, co umie, o jakich się uczył krajach i miastach, jak wybornie liczy na pamięć — a ona uśmiechała się do niego. 63Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym chmurom, które szarpał wiatr świszczący. 64Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły wilki głodne, krakały stada czarnych kruków — a ponad nimi świecił jasny księżyc. 65I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Kaj spał u nóg królowej śniegu. III. W ogródku wróżki 66Jakże smutno i strasznie było biednej Gerdzie, kiedy wieczorem Kaj nie wrócił do domu! 67Nikt nie wiedział, gdzie się podział i co się z nim stało. Chłopcy opowiadali, że jeździł po rynku, a potem swoje saneczki uczepił do wielkich sań, które pomknęły za miasto. Tyle go widziano. 68Płakali rodzice, babka i Gerda, bo myśleli, że z mostu zsunął się w rzekę i utonął. Gerda płakała gorzko całą zimę. 69Wreszcie nadeszła wiosna, zajaśniało piękne słoneczko. 70— Kaj nie żyje! — rzekła do niego Gerda. 71— Albo to prawda! — odpowiedziało słońce. 72Powróciły jaskółki do gniazd zeszłorocznych. 73— Kaj nie żyje! — oznajmiła im Gerda. 74— Nieprawda! — odpowiedziały jaskółki. 75A wtedy i Gerda przestała w to wierzyć. 76Ofiara— Włożę czerwone buciki, których Kaj jeszcze nie widział i pójdę do rzeki zapytać o niego — pomyślała pewnego ranka. 77Było bardzo wcześnie, ale wstała zaraz, ubrała się cichutko, żeby nie obudzić babki, włożyła swoje czerwone buciki, leciuchno pocałowała babunię i pobiegła do rzeki. 78— Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego Kaja? — zapytała niespokojnie. — Oddaj mi go, a dam ci śliczne czerwone buciki. 79Zdawało jej się, że fale zaszemrały jakoś dziwnie, jakby się zgadzały na ten układ. Więc co prędzej zdjęła buciki, śliczne, ukochane, czerwone buciki i rzuciła je w wodę. 80Woda, RzekaBuciki upadły niedaleko, a fala wyniosła je na brzeg z powrotem. Rzeka nie chciała przyjąć tej ofiary, gdyż nie mogła oddać Kaja, lecz Gerda inaczej to sobie tłumaczyła. Zdawało jej się, że za blisko brzegu wrzuciła trzewiczki i aby je rzucić dalej, weszła do małego czółenka, które kołysało się na wodzie. Poszła na przeciwny koniec łódki i rzuciła buciki z całej siły, jak tylko mogła najdalej. Tak idąc i poruszając się, mimowolnie chwiała czółenkiem, które nie było przywiązane i zaczęło oddalać się od brzegu. Gerda spostrzegła to i chciała wyskoczyć, lecz była już za daleko. Łódka, porwana prądem, szybko płynęła z biegiem wody. 81Wtedy Gerda przelękła się bardzo i zaczęła głośno płakać. Ale nikt jej nie słyszał, tylko gromadka wróbli, które nie mogły dopomóc jej w niczym. Biegły jednak wzdłuż brzegu, jakby ją chciały pocieszyć i wołały bezustannie: 82— Ćwir! Ćwir! Ćwir! Jesteśmy tutaj! Nie bój się! Jesteśmy tutaj. 83I Gerda uspokoiła się powoli. Czółenko płynęło z prądem, a ona siedziała cichutko, w samych pończoszkach i patrzyła w wodę. Czerwone trzewiczki płynęły za łódką, lecz nie mogły jej dogonić, ponieważ prąd bardzo szybko ją unosił. 84WiosnaPrześlicznie wyglądały brzegi rzeki; na zielonych, kwiecistych łąkach pasły się stada owiec, krowy poważnie skubały świeżą, soczystą paszę, stare drzewa rozwijały młode listki, wszystko uśmiechało się w blasku słonecznym. 85Ogród— Może mnie rzeka zaniesie do Kaja — pomyślała Gerda i przestała się smucić. Usiadła na ławeczce i patrzyła długo na zielone brzegi, które przesuwały się przed nią. Właśnie ujrzała wielki sad wiśniowy, pełen kwitnących drzew, a między nimi malutki domek pod słomianą strzechą[3], z czerwonymi, żółtymi i niebieskimi okienkami. Dwóch drewnianych żołnierzy stało przed ganeczkiem z bronią w ręku. 86Gerda pomyślała, że to żywi ludzie i wołała ratunku, ale naturalnie nikt jej nie odpowiedział. Prąd niósł ją prosto do brzegu, więc zaczęła znów wołać jeszcze głośniej. 87Wtem drzwi domku się otworzyły i wyszła z niego zgarbiona staruszka, podpierając się kijkiem i drepcząc ku furtce. Na głowie miała duży słomiany kapelusz, pomalowany w bardzo piękne kwiaty. 88— Ach, biedne dziecko! — zawołała stara. — Skądże się wzięłaś na tej bystrej rzece, która cię tak daleko w świat uniosła? 89Drepcząc prędko, staruszka zbliżyła się do brzegu, zaczepiła o czółno swoim zakrzywionym kijkiem i przyciągnęła je do lądu. Podała dziewczynce rękę i pomogła jej wyskoczyć na ziemię. 90Ach, jak przyjemnie zrobiło się Gerdzie, gdy znów uczuła pod nogami twardą ziemię! Bała się jednak trochę nieznajomej staruszki. 91— Kto jesteś, moje dziecko i skąd się tu wzięłaś? — pytała znów kobieta, uważnie patrząc na dziewczynkę. 92Wtedy Gerda opowiedziała jej wszystko i pytała, czy nie wie co o Kaju. 93Staruszka nie wiedziała, ale była tego zdania, że Kaj może się znaleźć, a tymczasem zaprosiła dziewczynkę do ogródka, pozwoliła jej zrywać kwiaty i jeść wiśnie, żeby tylko nie była smutna. 94Potem weszły do domku. Przez wysokie okienka czerwone, żółte i niebieskie, dziwne światło wpadało do izdebki. Na stole w dużych koszach stały prześliczne wiśnie, a staruszka pozwoliła jeść Gerdzie, ile tylko zechce. 95Wiśnie były wyborne, Gerda głodna, więc jadła, uśmiechając się z zadowolenia. CzaryStaruszka złotym grzebieniem czesała jej złote włosy. Czesała je długo, długo, w dziwnym blasku czerwonych i niebieskich szybek, a Gerda zapominała o Kaju, babce i rodzicach, bo grzebień był zaczarowany, staruszka ta zaś była wróżką. 96— Dawno już mieć pragnęłam taką miłą, dobrą dziewczynkę — mówiła łagodnym głosem — zobaczysz, jak ci u mnie dobrze będzie. 97Łzy, WspomnieniaPotem Gerda została w izdebce, a staruszka wyszła sama do ogródka, dotknęła swoim kijem każdego krzaczka różanego i wszystkie natychmiast zapadły się w ziemię. Zrobiła to dlatego, ażeby Gerda na widok róż nie przypomniała sobie Kaja. 98Teraz dziewczynka wybiegła także do ogródka. Ach, jak tu było ślicznie i przyjemnie! Tyle kwiatów, a każdy inny! Tyle barw, blasku, woni. Prawdziwie był to czarodziejski ogród: rosły w nim wszystkie kwiaty, jakie tylko są na świecie i wszystkie kwitły jednocześnie. Gerda biegała pomiędzy grządkami, śmiała się i śpiewała, dopóki słońce nie skryło się poza wielką, starą wiśnię. Wtedy położyła się spać w czystym łóżeczku, na czerwonej jedwabnej poduszeczce, na której wyhaftowane były piękne, błękitne fiołki. Zasnęła też spokojnie, jak królewna, a w nocy śniła sny słodkie i miłe. 99Nazajutrz z rana obudziła się wesoło i bawiła znowu cały dzień w ogródku, wśród najpiękniejszych kwiatów, w ciepłym blasku słońca — i tak upływały dni jeden po drugim. 100Gerda znała teraz wszystkie kwiatki, ale chociaż miała ich tutaj tak wiele, ciągle jej się zdawało, że jeszcze jakiegoś brakuje. Tylko nie mogła sobie przypomnieć którego. 101Wtem raz na słomianym kapeluszu wróżki spostrzegła malowaną różę. Zdziwiona i szczęśliwa, zaczęła natychmiast szukać w ogródku kochanego kwiatka: rozglądała się wokoło, pochylała nad grządkami, lecz ani jednej różyczki nie było. 102Wówczas gorzko płakać zaczęła. Jej łzy gorące padały na ziemię i przesiąkły przez nią, aż zwilżyły ukryty w tym miejscu krzak róży. I nagle cudny, świeży, okryty wonnym kwieciem, wystrzelił znów nad ziemię, a Gerda objęła go rączkami, pieściła i całowała śliczne róże. I przypomniała sobie tamten krzaczek na poddaszu i przypomniała sobie znowu Kaja. 103— Och, jakże dawno ja tu jestem! — zawołała. — A miałam szukać Kaja. Moje śliczne różyczki, czyż nie wiecie, gdzie on się podział? Czy myślicie, że umarł? 104— O, nie! — odparły róże. — Byłyśmy przecie pod ziemią, tam go nie ma. 105— Dziękuję wam — zawołała uszczęśliwiona Gerda i pobiegła do innych kwiatków, aby się czegoś o Kaju dowiedzieć. 106Lecz daremnie pytała. Kwiatki uśmiechały się wszystkie do słońca i śpiewały mu swoje pieśni i opowiadały mu swoje powieści, które podobały się bardzo dziewczynce, lecz o Kaju nie dowiedziała się niczego. 107— Na próżno je pytam — pomyślała wreszcie. — One kochają tylko swoje powieści i pieśni, nie mam tu na co czekać. 108Podniosła spódniczkę, aby lepiej biec mogła i pośpieszyła do furtki. 109Ale furtka zamknięta była na klucz. Wtedy zaczęła mocno szarpać klamkę, aż zardzewiały zamek ustąpił pod naciskiem i drzwi się otworzyły. Gerda wyszła prędko i bosymi nóżkami biegła co tchu po twardej, kamienistej drodze, obawiając się pogoni. Trzy razy obejrzała się za siebie, a nie widząc nikogo, usiadła na chwilę na wielkim kamieniu, kiedy jej sił zabrakło. 110Teraz dopiero obejrzała się dokoła: lato minęło dawno, późna jesień była na świecie, powiędły kwiaty i pożółkły łąki, ale w ogrodzie wróżki, gdzie kwiaty kwitną wiecznie, nic o tym nie wiedziała. 111— Boże! Boże! Ileż ja czasu straciłam — narzekała Gerda. — Oto już późna jesień, trzeba spieszyć bardzo, zanim zima powróci. 112I wstała, by iść dalej. 113PodróżSzła bosymi nóżkami po kamienistej drodze, a dokoła było smutno i ponuro. Czuła wielkie zmęczenie, ale się nie zatrzymywała. Z wierzb przydrożnych padały długie, żółte liście lub ciężkie krople chłodnej rosy. Na tarninowych krzakach były jeszcze jagody, ale tak cierpkie, że wykrzywiały usta. 114Szaro i smutno było na szerokim świecie, otulonym w szare, ciężkie, ołowiane chmury. IV. U księżniczki 115Długo szła tak Gerda, w końcu zmęczyła się bardzo i usiadła znowu pod drzewem. Właśnie pierwszy śnieg pokrył ziemię i bose nożyny dziewczynki poczerwieniały z zimna. PtakWtem tuż przed nią stanęła duża, szara wrona: popatrzyła na nią, pokręciła łebkiem, podleciała w prawo i w lewo i zawołała: „Kra! Kra!” 116Znaczyło to: „Dzień dobry, kochana dziewczynko, musisz być bardzo biedna, kiedy w takie zimno sama idziesz w świat szeroki. Gdzież ty idziesz, dziewczynko? Czego szukasz?” 117Gerda zrozumiała, co chce powiedzieć wrona i tak jej była wdzięczna za współczucie, tak się jej ciepło zrobiło w serduszku, że natychmiast opowiedziała jej całą historię i spytała zarazem, czy nic nie wie o Kaju. 118Wrona kręciła łebkiem w zamyśleniu, podlatywała na prawo i lewo i powtarzała jak gdyby do siebie: 119— A może? A być może? A kto wie? Kto wie? Kto wie? 120— Widziałaś go! — zawołała uszczęśliwiona Gerda i zaczęła całować i ściskać wronę tak gwałtownie, że o mało jej nie udusiła. 121— Spokojnie! Spokojnie! — powtarzała wrona. — Powiedziałam: kto wie! Może — może! — ale on dawno zapomniał o tobie. I przy tym tak mi trudno mówić twoim językiem. Co innego, gdybyś mogła rozmawiać ze mną po wroniemu, wtedy bym ci dokładnie opowiedziała wszystko. 122— Ach, nie umiem! — z żalem szepnęła Gerda. — Babka umiała dobrze, ale się nie nauczyłam. Czemuż się nie nauczyłam! 123— Kra! Kra! Nic nie szkodzi — rzekła wrona. — I tak się rozumiemy. Będę mówiła, jak potrafię. 124I zaczęła opowiadać: 125Mąż— W tym państwie, gdzie jesteśmy, rządzi bardzo mądra, bardzo mądra księżniczka. Razu jednego przyszło jej do głowy, aby sobie wybrać męża. Ale chciała takiego męża, który by umiał odpowiadać na wszystkie jej pytania, a nie nudnego mruka, co się odezwać nie umie i tylko udaje pana. Gdy powiedziała o tym swoim damom dworu, ucieszyły się wszystkie i wychwalały ją za ten mądry pomysł. Wtedy ogłoszono w gazetach, że każdy młodzieniec, który pragnie się ożenić z księżniczką, może przyjść do pałacu, a jeśli potrafi odpowiedzieć na jej pytania, może zostać jej mężem. 126Oj, żebyś wiedziała, co się wtedy działo, jakie tłumy cisnęły się do zamku! Ale cóż, nikomu jakoś się nie wiodło. Na ulicy wszyscy rozmawiali głośno, kłócili się, krzyczeli, obracali językami, jakby mieli za to obiecaną nagrodę, ale ktokolwiek minął zamkowe podwórze, zobaczył straż wspaniałą, postrojoną służbę, wielką tronową salę i piękną księżniczkę, zapominał języka w gębie, stawał jak słup niemy i zamiast odpowiedzi, powtarzał pytania księżniczki. To naturalnie było bardzo nudne, więc żadnego wybrać nie chciała. 127— A Kaj? — przerwała nieśmiała Gerda. 128— Otóż właśnie, moja kochana, dwa dni tak upłynęły, aż trzeciego przyszedł pieszo chłopczyk z ogorzałą twarzyczką, długimi włosami, bardzo biednie ubrany. 129— To Kaj! — zawołała, klaszcząc w ręce, Gerda. 130— Na plecach miał tornister — ciągnęła dalej wrona. 131— Ach, nie, to były pewno jego sanki. Właśnie z sankami zginął. 132— Ha, może sanki — zgodziła się wrona. — Dobrze się nie przyglądałam. Poszedł śmiało ku schodom, a gdy zobaczył straże, spojrzał zdziwiony i zaraz powiedział: „To musi być okropnie nudno, tak stać tu ciągle!” Następnie wszedł do sali. Buty jego skrzypiały strasznie, ale widać było, że sobie z tego nic nie robi. 133— O, to z pewnością Kaj! — krzyknęła Gerda. — Właśnie miał skrzypiące buty, jeszcze nowe, które mu babka kupiła. 134— Bardzo być może — potwierdziła wrona. — Szedł do samej księżniczki i nie zmieszał się wcale, chociaż ogromna sala pełna była dworzan, urzędników i dygnitarzy[4], każdemu umiał odpowiedzieć, no i dostał księżniczkę. 135— To z pewnością Kaj — rzekła uszczęśliwiona Gerda. — On był zawsze ogromnie mądry, umiał liczyć na pamięć nawet z ułamkami. Sługa, StrójO, zaprowadź mnie do pałacu! 136— Bah! — zakrakała wrona. — Łatwo to powiedzieć. Przecież takiej obdartej i bosej dziewczynki nie wpuszczą do królewskiego pałacu! 137— Powiedz tylko Kajowi, że tu jestem, a sam przyjdzie po mnie natychmiast. 138— Zaczekaj tu przy płocie — rzekła wrona i poleciała do pałacu. 139Ciemno już było, kiedy powróciła. 140— To wszystko na nic — rzekła. — Boso cię tu nie wpuszczą, straż i lokaje bardzo zważają na nogi. Ale nie płacz. Poradzimy jakoś na to. Mam w pałacu krewnego, który jest w wielkich łaskach u księżniczki i zna wszystkie zakątki jak swoje własne gniazdo. On otworzy ci małą furtkę i ukrytymi schodami zaprowadzi prosto do sypialni księstwa. 141— O, moja droga wrono! — cicho szepnęła Gerda, idąc do zamku długą, cienistą aleją, w której liście spadały z drzew jak krople deszczu. A kiedy w zamku pogaszono światła, weszły przez małą furtkę, tylko przymkniętą z lekka. 142Serce Gerdy uderzało mocno z niepokoju i szczęścia. Czasem zdawało jej się, że robi coś złego, ale chciała się tylko przekonać, czy to naprawdę Kaj. Chyba nie rozgniewa się na nią, ale będzie szczęśliwy, że aż tutaj do niego przyszła, że opowie mu o rodzicach. 143Na koniec weszła z wroną na małe boczne schodki. Na szafie w korytarzu stała nocna lampa, a na pierwszych schodkach krewny wrony, kruk czarnopióry. Gerda ukłoniła mu się, jak umiała. 144Kruk uważnie popatrzył na nią i odezwał się wreszcie: 145— Pójdę naprzód, a wy za mną. Droga prosta i nikogo na niej nie spotkamy. 146Sen— A mnie się zdaje, że ktoś za nami idzie — powiedziała Gerda i obejrzała się z trwogą. W istocie przesunęło się coś szybko po ścianie jak gdyby cienie jeźdźców, psów i koni. 147— To sny o polowaniu śpieszą do księcia pana i księżniczki — uspokoił ją kruk natychmiast. 148Mijali szereg przepysznych[5] pokoi, których ściany obite były czerwonym, błękitnym lub żółtym atłasem[6], sztuczne kwiaty pokrywały je wieńcami, wszędzie lśniły kosztowne sprzęty i klejnoty; wreszcie stanęli w królewskiej sypialni. Tu sufit przypominał piękną koronę[7] palmy o wspaniałych, szklanych liściach, a na środku, na grubej łodydze ze złota, wisiały dwa łóżeczka w kształcie lilii: jedno białe, gdzie spoczywała księżniczka, drugie purpurowe, gdzie może Kaj sypiał. 149Gerda pochyliła się nad nim ciekawie i zobaczyła jego opaloną szyję. Ucieszona, krzyknęła głośno; sny natychmiast pomknęły wzdłuż ściany z pokoju, a książę się obudził, podniósł głowę i — to nie był Kaj. 150Z drugiej lilii wychyliła się główka księżniczki, która patrzyła także, co się stało. 151Gerda zaczęła płakać i opowiedziała wszystko od początku, nie zapominając o wielkiej przysłudze, jaką oddali jej kruk i wrona. 152— Biedne dziecię — rzekła z litością księżniczka. — Nie martw się, nie gniewamy się na ciebie, ani na wronę, ani na kruka. Chcę nawet wynagrodzić ich za dobre serce. Odtąd mają prawo przebywania w zamku i otrzymają żywność z naszej kuchni, ale muszą nam przyrzec, że bez naszej wiedzy nie wprowadzą więcej nikogo do zamku. 153Książę oddał Gerdzie swoje własne łóżko i życzył, żeby w nim spała spokojnie, a zmęczona dziewczynka na wygodnej, ciepłej pościeli przytuliła znużoną główkę do poduszki, złożyła rączki i szepnęła tylko: 154— O, jacyż dobrzy ludzie i zwierzęta! — i w tej chwili zasnęła. 155Nazajutrz księżniczka dała jej prześliczną aksamitną suknię i prosiła bardzo, żeby na zawsze została w pałacu. Ale Gerda poprosiła tylko o wózek i konika, a także o parę bucików, gdyż musiała wędrować dalej i szukać Kaja po szerokim świecie. 156Więc dostała ciepłe ubranie, buciki i mufkę[8], a gdy się posiliła, stanęła przed bramą śliczna złocona kareta, zaprzężona w pięknego konia, woźnica i lokaj mieli złote korony na liberii[9]. Sam książę i księżniczka umieścili ją w karecie i żegnali, życząc wszystkiego dobrego. A Gerda płakała i dobra wrona także. Usiadła obok dziewczynki w karecie i odprowadziła ją prawie trzy mile. Dalej bała się jechać, więc sfrunęła na gałąź wysokiego drzewa i trzepotała skrzydłami tak długo, póki mogła dojrzeć złocistą karetę błyszczącą w promieniach słońca. 157Gerda jechała dalej sama jedna, lecz się nie obawiała głodu ani zimna, gdyż kareta zaopatrzona była w żywność; stały w niej kosze ciastek, pierników, owoców — dzielny konik biegł szybko, więc myślała sobie, że chyba teraz musi znaleźć Kaja. V. Mała zbójniczka 158NiebezpieczeństwoZłocista kareta wjechała do ciemnego lasu i między drzewami świeciła jak słońce. Zobaczyli to rozbójnicy i wybiegli z gęstwiny. 159— Złoto! Złoto! — krzyczeli i rzucili się na karetę, uchwycili konia za cugle[10], pozabijali służbę i wyciągnęli na drogę przerażoną Gerdę. 160Córka, Matka— Ach, jaka biała, tłusta, orzeszkami karmiona! — zawołała chciwie stara rozbójnica z rozczochraną głową, strasznymi oczyma i żółtą, pomarszczoną twarzą. — Musi być smaczna jak młode jagniątko, to będzie dopiero uczta. 161Wyciągnęła zza pasa wielki nóż błyszczący i podniosła rękę, aby zabić biedną Gerdę — lecz w tej chwili krzyknęła okropnie, gdyż mała rozbójniczka, jej córeczka, którą niosła na plecach, do krwi ugryzła ją w ucho i bijąc matkę nogami po plecach, krzyczała przeraźliwie: 162— Nie dam jej zabić! Nie zabijaj! — wołało dzikie, rozpuszczone dziecko. — Ja chcę, żeby się ona ze mną bawiła! Ja chcę jej mufki i ładnej sukienki i chcę, żeby ze mną spała. 163Stara zbójnica pozwalała swojej córeczce na wszystko, więc schowała na powrót nóż na dawne miejsce, otarła z krwi ucho i umieściła dziką dziewczynkę w karecie razem z Gerdą. Potem jeden ze zbójców siadł na koźle[11], zaciął konia i popędzili jak wiatr po kamieniach, dołach, górach, między drzewami, zaczepiając o gałęzie i nie zważając na nic. 164Mała zbójniczka śmiała się głośno z radości i tupała nogami. Była ona w tym samym wieku, co Gerda, ale większa i tęższa, z dużą i czerwoną twarzą, czarnymi włosami i czarnymi, błyszczącymi oczyma. Kiedy nacieszyła się jazdą, objęła wpół Gerdę i powiedziała wesoło: 165— Nie bój się, nie dam cię zabić, chyba że się na ciebie rozgniewam. Oni muszą mnie słuchać! Ty pewno jesteś księżniczka? 166— Nie — odrzekła dziewczynka i ze łzami w oczach opowiedziała jej swoją historię: jak bardzo Kaja kocha i pragnie go znaleźć, ale nie wie zupełnie, gdzie go szukać. 167ZamekMała zbójniczka słuchała ciekawie, a oczy jej świeciły jak dwa ognie. W tej chwili powóz stanął, gdyż wjechali na dziedziniec zbójeckiego zamku. 168Był to wielki budynek, stary, brudny, odrapany, pełen dziur i szczelin, w których gnieździły się kruki i wrony. Ogromne buldogi, straszne potwory z otwartymi paszczami, jakby chciały natychmiast rozszarpać i pożreć przybyłych, biegały i skakały po podwórzu, ale żaden nie szczekał, bo im nie było wolno. 169W zamku, w olbrzymiej okopconej sali o czarnych ścianach i kamiennej podłodze, płonął wielki ogień, a dym kłębami wznosił się do góry i osiadał na suficie, poczerniałych ścianach i dziurami w murze wychodził na zewnątrz. Przy ogniu w dużym kotle gotowała się zupa, a zające i króliki piekły się na rożnach. 170— Dziś będziesz spała ze mną i z moimi zwierzątkami! — rzekła zbójniczka, gdy się obie z Gerdą najadły i napiły, a potem poszły do swego kącika, gdzie było posłanie ze słomy przykryte kobiercami. Nad nimi we framugach i na grzędach gnieździły się stada gołębi, które udawały śpiące, lecz poruszyły się trochę i każdy jednym okiem spojrzał na dziewczynki. 171— To moje leśne gołębie — rzekła rozbójniczka. — Wszystko to moje, co tu wkoło widzisz. — I wzięła w rękę jednego gołębia, potrząsając go i dmuchając, aż zaczął trzepotać skrzydłami. 172Przemoc— A to mój ren[12] kochany — dodała, pokazując ogromnego rena, przywiązanego na sznurze uczepionym do błyszczącej miedzianej obrączki, którą miał na szyi. — Co wieczór udaję, że go chcę zabić moim nożem, a on bardzo się tego boi. 173Wyjęła zaraz wielki nóż świecący, wyostrzyła go o ścianę i pociągnęła renowi po szyi. Zwierzę stało spokojnie ze spuszczoną głową. 174— Czy ty sypiasz z tym nożem? — spytała z obawą Gerda. 175— Zawsze sypiam z nożem w ręku — odparła zbójniczka.— Nikt nie wie, co się może zdarzyć w nocy. A teraz mi opowiedz raz jeszcze historię o małym Kaju i o tym, jak go szukasz po szerokim świecie. 176I Gerda znowu zaczęła opowiadać. Leśne gołębie słuchały ciekawie, a zbójniczka oparła głowę na kolanach dziewczynki i trzymając nóż w ręku, zasnęła tak mocno, że chrapała, aż się rozlegało. Gerda nie mogła zasnąć: nie wiedziała przecież, czy jej nie zabiją, a prócz tego przy ognisku w drugim kącie sali zbójcy krzyczeli, śpiewali, pili, przeklinali, a stara rozbójnica podkasała suknie, tańczyła, wykrzykiwała straszne słowa i fikała koziołki. 177Okropny to był obraz i Gerda patrzyła nań z przerażeniem. 178— Grr! Grr! — zagruchały tymczasem gołębie. — Widziałyśmy twojego Kaja. Biała kura ciągnęła jego sanki, a on z królową śniegu siedział w wielkich saniach i pędził jak wicher przez las ku północy, kiedy spałyśmy w gniazdach. Królowa śniegu tchnęła na nas mrozem i oprócz nas dwojga wszystkie gołębie pomarły. — Grr! Grr! 179— Co wy mówicie? — spytała Gerda. — Jaka królowa śniegu? Czy naprawdę wiecie co o Kaju? 180— Jechała lasem do krainy lodów, gdzie wiecznie śnieg i zimno, i mróz nieustanny. Tam ma swoje królestwo. Spytaj rena. 181— Tak, tak — potwierdził ren, wstrząsając głową. — Śnieg i lód, białe pola, wielkie białe pola, lód bez końca, błyszczący i przejrzysty, piękny, wspaniały kraj! Tam na samej północy, na biegunie[13] jest stolica królowej śniegu; tam jej lodowy pałac, lśniący jak brylanty, przejrzysty jak kryształ. 182— O, Kaju! Kaju! Kaju! — zawołała dziewczynka, aż obudziła zbójniczkę, która pogroziła jej pięścią ze złości. 183— Będziesz ty cicho — mruknęła z gniewem. — Czy chcesz, żebym cię zabiła nożem? 184Dopiero gdy dzień się zrobił, opowiedziała Gerda wszystko, co słyszała w nocy, a zbójniczka wysłuchała opowieści uważnie i w zamyśleniu potrząsała głową. 185— Może — może — szeptała. — Czy to prawda, renie? Czy znasz kraj wiecznych lodów? 186— A któż go może znać lepiej ode mnie — odparł ten z błyszczącymi jak ogień oczyma. Tam przecież się urodziłem i wyrosłem, tam biegałem po wielkich, śnieżnych polach. 187— Słuchaj — rzekła zbójniczka do Gerdy — wszyscy nasi ludzie poszli na wyprawę, matka została w domu, ale ona się upije przy śniadaniu i mocno zaśnie. Wtedy będę mogła zrobić coś dla ciebie. 188I tak się wszystko stało. Przy śniadaniu stara zbójnica napiła się z wielkiej flaszki i natychmiast usnęła. Wtedy zbójniczka zbliżyła się z nożem do rena i rzekła: 189— Lubię cię straszyć, dotykając nożem twojej szyi, dziś jednak zrobię co innego. Oto przetnę twój powróz i wypuszczę cię na wolność, abyś wrócił do kraju wiecznych lodów; ale musisz zanieść tę dziewczynkę do pałacu królowej śniegu, gdzie znajdzie swego Kaja. Wiesz dobrze, o co chodzi, bo wczoraj opowiadała głośno tę historię, a ty lubisz słuchać, co mówią. 190Ren podskoczył z radości i gotów był zaraz do drogi. Więc zbójniczka zaczęła ubierać Gerdę. 191— Masz tu swoje buciki — powiedziała. — Nie możesz jechać boso, bo zmarzłabyś. Są one bardzo ciepłe, wykładane futrem. Mufki ci nie oddam, ponieważ jest bardzo ładna i ogromnie mi się podoba, ale masz za to wielkie rękawice matki, które ci osłonią ręce aż po łokcie. Włóż je tylko. 192Gerda chciała dziękować zbójniczce, lecz rozpłakała się z wielkiej radości. 193— Tylko mi nie becz, bo tego nie lubię! — zawołała dzika dziewczynka. — Masz tutaj zamiast siodła wygodną poduszkę, a żebyś nie była głodna, dam ci na drogę szynkę i dwa bochenki chleba. Wszystko to przymocowałam do rena. I ciebie też przywiążę bardzo mocno, żebyś z niego nie spadła. Tylko mi zaraz miej wesołą minę, bo nie cierpię głupich beków. 194Posadziła Gerdę na poduszce i przywiązała ją mocno do rena, potem otworzyła drzwi, zawołała na buldogi, a gdy weszły do sali, myśląc, że jeść dostaną, przecięła sznur, na którym ren był uwiązany i zawołała głośno: 195— No, teraz w drogę! Hop! Hop! Z całej siły! A pamiętaj sobie, żeby Gerdzie się co nie stało. 196Gerda na pożegnanie wyciągnęła do niej małe rączki w ogromnych rękawicach, a ren ruszył z kopyta i pędził jak huragan przez lasy i pola, płoty, rowy, zarośla, bagniska i stepy, dalej, dalej i dalej… 197Wilki wyły, wrony i kruki krakały, na niebie błyszczały gwiazdy i księżyc, a daleko na północy ukazywało się czerwone światło, pełne dziwnego blasku. 198— Widzisz zorzę północną[14], która płonie tam w moim kraju, w kraju wiecznego lodu! — szeptał ren zachwycony i pędził jeszcze szybciej, dzień i noc bez wytchnienia. 199Na koniec, kiedy chleby zostały zjedzone, a z szynki nie pozostało ani śladu, ukazał się przed nimi biały kraj wiecznego lodu. VI. Laponka i Eskimoska 200Zatrzymali się nagle przed niepozornym domkiem. Była to chatka tak niska, że dach opierał się na ziemi, a drzwi stanowił otwór, przez który mieszkańcy musieli wpełzać do środka na brzuchu. W chatce nie było nikogo oprócz starej Laponki[15], która gotowała rybę nad lampą napełnioną tranem. 201Ren opowiedział jej swoją historię, która wydawała mu się najważniejszą, a potem zaczął mówić o Gerdzie, ponieważ dziewczynka była tak zziębnięta, że sama opowiadać nie mogła. 202List— Ach, biedaki! — rzekła Laponka, wysłuchawszy wszystkiego uważnie. — Daleka, bardzo daleka jeszcze przed wami droga. Więcej niż sto mil lecieć musicie na północ, bo tam dopiero, na samym biegunie królowa śniegu ma swój pyszny[16] zamek, w którym zorza północna pali się co wieczór wspaniałymi ogniami. Nie mam w domu papieru, więc na suszonym sztokfiszu[17] napiszę wam list do pewnej bardzo mądrej Eskimoski[18], która mieszka niedaleko pałacu królowej i może wam więcej dopomóc ode mnie. 203Potem dała Gerdzie jeść, pić, a gdy dziewczynka posiliła się i ogrzała, Laponka napisała list na suszonym sztokfiszu, oddała go Gerdzie i kazała dobrze pilnować. Następnie przywiązała ją znowu do rena, a ten szybko puścił się w drogę. 204I pędzili znowu na północ bez wytchnienia i odpoczynku. Drogę wskazywały im wspaniałe blaski ogni, płonących w pałacu królowej, które na ciemnym niebie rozlewały się w zorzę czerwoną. 205Wreszcie stanęli przed chatką Eskimoski. Tu drzwi nie było wcale, więc musieli zapukać do komina. Wpuszczono ich niezwłocznie. 206Wewnątrz chaty było tak strasznie gorąco, że Eskimoska, mała, tłusta i bardzo brudna kobiecina, chodziła w lekkiej sukni. Zaraz też rozwiązała Gerdzie jej sukienkę, zdjęła jej buciki i ciepłe rękawice, a renowi położyła na głowie kawał lodu, gdyż inaczej nie mogliby tu wytrzymać. 207Potem wzięła rybę i zaczęła czytać list Laponki. 208Przeczytała go raz i drugi i zamyśliła się głęboko. Ren zbliżył się do niej i mówił z prośbą w głosie. 209— Wiem, że jesteś bardzo mądra i masz wielką władzę, że rozkazujesz wiatrom, które są ci posłuszne, daj więc Gerdzie takiego napoju, żeby była silniejsza od dwunastu mężczyzn i mogła pokonać królową śniegu. 210— Siłę dwunastu mężczyzn! — powtórzyła Eskimoska z uśmiechem, kiwając głową. — Na cóż by się to zdało? Czyż królową śniegu pokona siła dwunastu mężczyzn? 211Potem wzięła z półki duży kawał zwiniętej skóry, rozłożyła ją z wielką uwagą i patrzyła na dziwaczne znaki i litery, które ją pokrywały, z takim natężeniem, że grube krople potu wystąpiły na jej czoło. 212Ren kręcił się koło niej nieustannie, potrącał ją rogami, ocierał się bokiem i patrzył w oczy błagalnie, aż Eskimoska zaprowadziła go wreszcie do kąta, a kładąc mu na głowę świeży kawał lodu, szepnęła bardzo cicho: 213— Kaj jest naprawdę u królowej śniegu, ale jemu tam dobrze. Zdaje mu się, że jest w najpiękniejszym kraju, i że mu nigdzie lepiej być nie może. Wszystko to stąd pochodzi, że drobne okruszyny czarodziejskiego zwierciadła utkwiły mu w oku i w sercu. A dopóki tkwić tam będą, nikt go nie uratuje, bo królowa śniegu ma nad nim władzę i może go zatrzymać gwałtem. A zresztą choćby i wrócił do ludzi, to będzie dla nich obcy, bo nic dla nich nie ma; nie potrafi nawet być wdzięcznym Gerdzie za jej miłość i poświęcenie. 214— Więc cóż począć? — rzekł ren strapiony. 215— Trzeba go uleczyć, trzeba wyjąć mu z serca i z oka szczątki czarodziejskiego zwierciadła. 216— A jak to zrobić? 217— Nie wiem. To nie moja sprawa. 218— Więc nie chcesz pomóc Gerdzie? Nie możesz jej dać żadnej władzy? 219Serce— Zmiłuj się, renie, powiedz, cóż ja jej więcej dać mogę nad tę władzę, którą sama posiada? Czyż nie widzisz jej siły i potęgi? Czyż nie widzisz, że ludzie i zwierzęta służą jej i wypełniają jej wolę? Czyż nie widzisz, że bosa i uboga, pół świata już przebyła, a wszyscy jej pomagają i nic się jej oprzeć nie może? Takiej władzy my jej nie damy. Takiej władzy nie może dać jej nikt na świecie i od nas ona jej nie potrzebuje, bo źródło potęgi ma we własnym swym sercu, a tym źródłem jest dobroć, miłość i niewinność. Jeśli te trzy klucze nie otworzą przed nią pałacu królowej śniegu i nie ocalą Kaja, to my także uczynić tego nie zdołamy. 220A teraz słuchaj jeszcze, co ci powiem. O dwie mile stąd zaczyna się ogród królowej. Tam zaniesiesz dziewczynkę i zostawisz ją przy dużym krzaku, który stoi na śniegu, okryty czerwonymi jagodami. Ale już z nią nie rozmawiaj i wracaj tu co prędzej. 221Eskimoska posadziła Gerdę na renie, przywiązała ją dobrze, a poczciwe zwierzę pomknęło natychmiast. 222— Ach, moje buciki! Moje rękawice! — zawołała Gerda, gdy mróz ostry owiał jej bose nożyny i zatamował prawie oddech w piersi. 223Ale ren nie śmiał się wrócić, ani zatrzymać i biegł naprzód, co miał siły, aż stanął na granicy ogrodu królowej, przy wielkim krzaku okrytym czerwonymi jagodami. 224Tu zsadził Gerdę na ziemię i pocałował ją w usta, a z oczu popłynęły mu wielkie łzy. 225Potem zawrócił i znów biegł przed siebie, wcale się nie oglądając. 226A biedna Gerda została na śniegu sama jedna, bosa, bez rękawic i bucików, wśród wichru i strasznego mrozu. 227Zaczęła biec naprzód, jak mogła najprędzej. Ale natychmiast zastąpił jej drogę cały tłum płatków śnieżnych. Nie spadały one z nieba, gdyż niebo było jasne i pogodne, oświetlone płonącą zorzą, lecz unosiły się nisko nad ziemią i powiększały się coraz bardziej w miarę jak zbliżały się ku niej. 228Wtedy przypomniała sobie dziewczynka, jak oglądała z Kajem płatki śniegu przez szkło powiększające. Tamte jednak były inne i nie takie wielkie. PotwórTe wyglądały strasznie, jak żywe istoty: były to rzeczywiście przednie straże królowej śniegu. Ich postaci były dziwaczne i groźne: niby ogromne, białe i kolczaste jeże — to kłęby żmij i wężów o syczących paszczach — to niby małe, grube niedźwiedziątka o nastroszonej sierści. A wszystkie białe, lekkie, świecące, ruchliwe, budzące strach brzydotą i tym, że żywe, a przecież to płatki śniegu. 229Dziwne, szkaradne wojsko. 230Anioł, Modlitwa, WalkaGerda w trwodze zaczęła się modlić. Ale mróz był tak wielki, iż własny jej oddech, wychodząc z ust, stawał się dla niej widzialny, zmieniał się w gęstą parę i otaczał ją jakby obłokiem. I nagle w tym obłoku ujrzała małe aniołki, które krążyły koło niej, spuszczały się ku ziemi, a gdy jej dotknęły, rosły szybko i otaczały ją jak groźne wojsko. Każdy miał hełm na głowie, w ręku tarczę i włócznię. 231Było ich coraz więcej, a kiedy Gerda skończyła pacierz, już otaczał ją cały legion tego cudownego wojska. Teraz rozpoczął się bój z potwornymi płatkami śniegu. Wojsko anielskie rąbało i siekło na drobne szczątki szkaradne istoty, które zaczęły się cofać w popłochu i Gerda biec mogła prędzej bez przeszkody. Aniołkowie głaskali jej nóżki i ręce i nie czuła już mrozu, aż stanęła przed samym pałacem królowej. 232A tymczasem zobaczmy, co tam robił Kaj. O Gerdzie nie myślał wcale i nie przypuszczał, że stoi w śniegu przed pałacem. VII. W pałacu królowej śniegu 233Przestrzeń, ZamekŚciany pałacu były z olbrzymich zasp śnieżnych, w których wichry wywierciły drzwi i okna. Przeszło sto sal znajdowało się w tym gmachu, a największa miała kilka mil długości. Oświetlała je piękna zorza, kładąc na białym śniegu czerwone i żółte blaski, toteż w wielkich komnatach było pusto, cicho, jasno i mroźno. 234Nigdy w tej białej olbrzymiej przestrzeni nie słyszano śmiechu ani wesołego głosu, nie było tu nigdy rozgłośnej zabawy, choć północne niedźwiadki i inne stworzenia mogły wyprawiać najświetniejsze bale w takich wspaniałych salach przy muzyce wichru. Nie wchodziły tu jednak nigdy — nigdy! W pałacu królowej śniegu było pusto i zawsze cicho. Cicho codziennie o jednej godzinie zapalała się zorza, a następnie gasła, cicho błyszczały białe, śnieżne ściany, cicho w środku leżało wielkie lodowe jezioro. Przejrzysty lód spękany był w tysiące kawałków, ale wszystkie były podobne do siebie, zupełnie jednakowe. A na środku jeziora, na wysokim lodowym tronie siedziała królowa śniegu, gdy gościła w swoim królestwie. 235Pozory, Zabawa, DzieckoMały Kaj był siny z zimna, prawie czarny, ale nie wiedział o tym i nie czuł wcale chłodu, gdyż królowa śniegu zamroziła pocałunkami nawet dreszcze w jego ciele, a serce jego stało się kawałkiem lodu. Biały, zimny, śnieżny pałac wydawał mu się najwspanialszym królestwem na świecie, z podziwem patrzył na wysoki tron lodowy i bawił się u stóp jego, układając z kawałków lodu wszystko, co mu się tylko podobało. Tak właśnie dzieci bawią się klockami, budując wieże i przeróżne gmachy. Kajowi klocków nie zabrakło nigdy; były przejrzyste, o ostrych krawędziach, zimne i jednakowe; mógł je układać całe życie w rozmaite figury, litery, desenie, a wszystko, co ułożył, wydawało mu się mądre i doskonałe i nic w tym nie chciał zmienić, ani zepsuć. 236Więc były na lodzie kwadraty, trójkąty, liczby i wyrazy: śnieg, jezioro, królowa i bardzo wiele innych. Nie mógł tylko ułożyć wyrazu „kocham”, choć królowa mu powiedziała: 237— Jeśli zdołasz ułożyć ten wyraz, będziesz wolny, a ja daruję ci cały świat i nowe łyżwy. 238Więc Kaj pragnął bardzo ułożyć dziwne słowo, a nie umiał. On, taki mądry, nie wiedział, jak zacząć. 239Tymczasem ciepły wiatr wionął z południa i królowa śniegu wstała z wysokiego tronu. 240— Muszę śpieszyć do ciepłych krajów — powiedziała — trzeba znowu nakryć moje czarne garnki (to znaczy: wulkany). Pobielę im trochę głowy, a cytryny i winogrona poumierają na ten widok. 241I zniknęła w tumanach[19] śniegu. 242Kaj został sam w olbrzymiej, pustej sali. Zrobił sobie z kawałków lodu wygodne siedzenie, usiadł, patrzył na ułożone przed sobą litery, milczał, myślał i siedział nieruchomy, sztywny, zimny i siny, jak zamarznięty. 243Wtedy właśnie Gerda weszła do pałacu. Ostry wicher z przeciągłym jękiem rzucił się ku niej, aby ją zatrzymać, ale zaczęła modlić się goręcej i wiatr ucichł, i przypadł spokojnie ku ziemi, jakby kładł się do snu. 244Gerda weszła do olbrzymiej sali, pustej, białej i cichej. Nagle zobaczyła Kaja. Poznała go natychmiast. Z okrzykiem radości pobiegła ku niemu, obie ręce zarzuciła mu na szyję i mocno przyciskając go do serca, wołała uradowana: 245Łzy, Czary— Kaju! Kochany Kaju! Znalazłam cię przecież! 246Lecz Kaj siedział cichy, sztywny, nieruchomy — a taki zimny! 247Gerda wybuchnęła płaczem. Jej łzy gorące padały mu na piersi, przenikały mu do serca, roztopiły lodową bryłę i spłukały z niej okruszynę czarodziejskiego zwierciadła, które było przyczyną całego nieszczęścia. 248I nagle serce zabiło mu mocniej, zimny dreszcz przebiegł ciało, zdumiony podniósł oczy na Gerdę, a ona zaczęła śpiewać: Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, jasne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające… 249PamięćA kiedy wymówiła słowa: „Wszystko kocham serca biciem, a przestanę chyba z życiem!” — Kaj przypomniał sobie nagle krzaczek róży, dom, rodziców, babkę, Gerdę i wszystko, co się stało i zrobiło mu się tak smutno, tak smutno w tej wielkiej, białej, pustej, strasznej sali, że wybuchnął ogromnym płaczem, a ze łzami spłynął natychmiast i drugi okruch szkła czarodziejskiego, który mu tkwił w oku. 250MiłośćWówczas dopiero poznał naprawdę Gerdę i wydawała mu się tak piękną jak dawniej i uczuł, że ją kocha tak mocno jak dawniej i aż krzyknął z radości i objął ją także rękami. I ściskali się serdecznie oboje, płacząc i śmiejąc się razem ze szczęścia. 251Po raz pierwszy w białym pałacu, u stóp tronu królowej śniegu rozległy się nieznane tu głosy wesela; toteż zdumione lodowe jezioro pękać zaczęło z wielkiego podziwu, a kawałeczki lodu, dotąd nieruchome, kręciły się w szalonym tańcu, podskakując i uderzając o siebie, aż zmęczone upadły znowu i same ułożyły się w ten dziwny wyraz, za który Kaj miał otrzymać wolność, świat cały i nowe łyżwy. 252W pałacu królowej śniegu, na lodowym jeziorze, u stóp wysokiego lodowatego tronu, jaśniał w blaskach zorzy północnej nieznany tu, tajemniczy wyraz: 253A dzieci stały przy nim uśmiechnięte, opromienione złotem i różowym światłem. Pocałunek, WolnośćGerda pocałowała Kaja w twarz — a sina twarz jego stała się rumianą — pocałowała go w oczy i stały się znowu jasne i błyszczące — całowała mu ręce i stały się silne — całowała mu nogi i utraciły sztywność i stały się zdrowe, i Kaj powstał z lodowego krzesła, raźny, zdrów, silny i dobry jak niegdyś. 254Teraz mogła powrócić i królowa śniegu; był zupełnie wolny! Wolność jego jaśniała u stóp wysokiego tronu tajemniczym wyrazem w blaskach północnej zorzy. 255Dzieci wzięły się za ręce i wyszły z okropnego pałacu. Rozmawiały o domu, rodzicach i babce, o kwiatach na dachu i o krzaczku róży, a gdzie się zwróciły, uciszały się wiatry i słońce wychylało się z ciemnych obłoków. 256Gdy stanęły przy krzaku z czerwonymi jagodami, zastały tam dwa reny: stary ren przyprowadził towarzysza. Dobre zwierzęta zaniosły Gerdę i Kaja najpierw do starej Eskimoski, gdzie dzieci wygrzały się w gorącej izbie, a następnie do Laponki, która przygotowała im na drogę nowe suknie[20] i powiedziała, którędy iść mają. 257Oba reny odprowadziły dzieci do granicy swego kraju i pożegnały tam, gdzie zniknęły śniegi, a ziemię i lasy okrywa świeża zieloność. 258— Bądźcie zdrowi! — Bądźcie zdrowi! — powiedziały sobie nawzajem. 259W powietrzu zaświergotały małe ptaszki, las zaszemrał młodymi listeczkami i na małym, ślicznym koniku wyjechała spomiędzy drzew jakaś dziewczynka w czerwonej czapeczce i z pistoletem za pasem. 260Była to mała zbójniczka na kucyku, którego Gerda dostała od księżniczki wraz ze złocistą karetą. 261Gerda i zbójniczka poznały się natychmiast i wydały okrzyk radości. 262— Znalazłaś Kaja! — wołała ucieszona zbójniczka. 263— Powracamy do domu! — odpowiedziała szczęśliwa Gerda. — Dziękujemy ci za wszystko. Chciałabym podziękować też księżniczce, wronie i krukowi. 264— Księżniczka wyjechała w daleką podróż. 265— A wrona? 266— Wrona nie żyje. Kruk nosi po niej żałobę. 267— Pozdrów go od nas — rzekła ze smutkiem Gerda. 268— Bądźcie zdrowi! — rzekła zbójniczka i serdecznie uściskała małych wędrowców. 269A dzieci szły, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym, co kochały. Dokoła nich budziła się ze snu przyroda, na niebie jaśniało słońce, na łąkach pachniały kwiaty, na polach kołysały się zielone fale zboża, las szumiał, świergotały ptaki. 270Tak zbliżyły się do wielkiego miasta. Dzwony odezwały się z wieży kościelnej i dzieci poznały ten dobrze znany głos. I poznały ulice, domy, sklepy, bramy. 271Dom, DzieciństwoŚciskając się za ręce, biegły do swego domu, po znanych schodach, na znane poddasze, do izdebki, gdzie upłynęło im dzieciństwo. 272Nic się tu nic zmieniło: sprzęty stały na swoim miejscu, na zegarze posuwały się wskazówki, a wahadło biegało w tę i ową stronę, powtarzając tym samym jednostajnym głosem: tik–tak! 273Wchodząc we drzwi, zauważyły dopiero, jak urosły w przeciągu tego czasu. A tam, przy oknie, stały ich małe krzesełka! Babunia siedziała na starym fotelu i modliła się z książki, a słońce oblewało złotym blaskiem jej siwą głowę. 274Jak tu ślicznie, jak jasno, jak wesoło! 275O pałacu królowej śniegu zapomnieli. Usiedli znowu na małych stołeczkach jak dawniej i spojrzeli na drewnianą skrzynkę, w której rosły powoje i groszki pachnące. Na krzaczkach róż rozwinęły się prześliczne kwiaty i zdawały się uśmiechać do nich, nachylając różane główki w stronę okna. 276A dzieci zaśpiewały razem: Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, cudne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające, Jasne rosy, w kwiatach drżące, Błękit nieba i obłoki, Cały piękny świat szeroki, I chatynkę pobielaną, I mateńkę ukochaną! Wszystko kocham serca biciem, A przestanę chyba z życiem!

wiatr w śród gał ęzi, deszczow ą ulew ę i zawiej ę śnie Ŝną, bieg wielkich rzek poprzez palisady le śne i huk pioruna w górach, którego zwielokrotnione echa trzepotaj ą si ę jak orły w swoich gniazdach - posłuchajcie tych dzikich opowiada ń i legend. Wy, którzy kochacie legendy narodowe, którzy kochacie ludowe ballady, jak
on 30 października, 2013 • Tu gdzie szarą wiklinę iskrami stroi słońce, zaś wiatr ptakami; tu gdzie Wisła jak synogarlica grucha falą płynąc do księżyca; tu gdzie z dębu jemioła migotliwa silnie złoci się, gdy dnia przybywa, tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się, jakby nadal był w wesołym lesie; tu mój czas jak syren włos schwytany, tu te lampy razem z instrumentami, tu łzy moje i architektura, cień od łez i promień z mrocznej szpary; tutaj wszystkie moje gałęzie i konary, pośród których odpoczywam jak chmura. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca. Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę, na mozaik kamyczki promienne, potem piórem, ręką dezertera chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały – ale oto litery powstały i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera. A tyś myślał, że ci będzie lepiej, a tyś myślał, że lutnia to sklepik, z którym można koczować przez bruki – byle tylko chleb i piżama – tak, mój panie, nowojorski kramarz rozumuje na temat sztuki. Uch, przebolałem ja tę sprawę, jakby mnie batem bili, klnę się na matkę i Warszawę, że to mnie jeszcze boli; a ja sądziłem: minie, przejdzie, że jakoś ból wypielę – a ty mi ciągle z dna pamięci wypływasz jak topielec – topielca wiatr i strach przegania, topielec spływa w nocy z martwą maszyną do pisania, zdziwiony, że nie tworzy. Nie tak, bratku, zrobił Kochanowski: on też jeździł, ale tutaj trwał – i wyciągnął swoje gałęzie aż po flagę czerwoną dni naszych – i pozłocił swe liściaste zgłoski wielkim światłem Południa i Wschodu; nie zamienił Polski na walizkę – i dlatego świeci tak jak laur, tak jak Morze Śródziemne, wstążka modra w złotych włosach kontynentu. Lasy moje olsztyńskie, jeziora mazurskie, sianokosy i śniegi, co je dzik zakrwawia, dziękuję wam za wszystko i pięknie pozdrawiam. Od Węgorzowa po Wiartel, od Ełku do Ostródy witam sikorki w brzasku, na sosnach dzięcioły i w lutym, choć mróz trzaska, kwitnące jemioły. Pokłon wam biję, chmurki, i wam, chyże pagórki, żeście mi ułożyły rękę do pisania i strunę odnalazłem, co srebrnie podzwania. Bo to jest właśnie ona, to jest ta srebrna struna, podług niej zdania stroję, by gwarzyły razem, by z robotnikiem zrosły się i z krajobrazem. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca, mrok – pleśń – strach – Architektur świetliste drżenia jak w myśl i światło rozrosła złota gałązka, róże z Pestum – które znam tylko ze słyszenia (opowiadała mi o nich Anna Żeromska); i ten gwarny blask oklep na chmurze, i ten laur, co go zefir rusza – i Rawenna, i znowu róże (takie same jak za Owidiusza) i fontanny rzymskie, i ich woda, Palermo i Taormina: cały ten kram chętnie oddam za jeden liść polskiego dzikiego wina. Trzeba tylko schylić się, liść podjąć, ziemię i horyzont, razem! w górę! aż ten ostry żwir stęknie melodią, w dali wiatr zaćwierka mazurkiem, aż pieśń buchnie ze zbóż i maszyny, aż tu błysną one Taorminy jakby dęby złote, gadające ciągle jedno słowo: słońce! słońce! aż się w tobie spotkają na wieki: twoja pieśń i robotnik, jak dwie rzeki. Oto nasza myśl szopenowska – oto nasza warta stalinowska. Truman światła nie zgasi nam; warta! warta! warta dniem i nocą: u Notre-Dame i u koncertów Bacha. Jak pancernik płynę. Pójdę! Dojdę! Ze mną Schiller z odą ‚An die Freude”. Szerzej okna! Świat otwieraj! Wierszu mój, ognia! W pysk dezertera! Flagę do góry! Pracę! Pieśni! W słońce, o którym Michelangelo nie śnił. Dla waszych dzieci, dla naszej ziemi, ludzie prości, skarbów strzeżemy. Czas roziskrzymy. Pięść zaciśniemy. Strzeżemy. I ustrzeżemy. Kategorie:PoezjaTagi: Gałczyński, Soclit
To, że na opakowaniu kremu pisze, że jest na mróz i wiatr nie znaczy, że inne kremy do tego się nie nadają. Jeżeli nie zawierają wody są na bazie maseł, wosków i olejów to też spokojnie można je na mróz zastosować. Oto kilka banalnych pomysłów jak zastąpić krem na mróz czymś tańszym i poręczniejszym.

ODPOWIEDZ Podgląd wydruku Posty: 1 • Strona 1 z 1 Anna Posty: 933 Rejestracja: wtorek 26 wrz 2006, 10:28 jaworczakowa- Wielki mróz Cytuj piątek 16 sty 2015, 09:37 Nauczyciele z nauczania początkowego szukają tekstu Jaworczakowej - "Wielki mróz i ostry wiatr". Mają do tego ćwiczenie a tekstu nigdzie nie ma. Ja w bibliotece też nie mam, w publicznej też nie ma, internet nie znalazł. Może ktoś ma jakiś pomysł co to jest. ODPOWIEDZ Podgląd wydruku Posty: 1 • Strona 1 z 1 Wróć do „Biblioteka w Szkole - Forum Ogólne” Przejdź do Forum Nauczycieli Bibliotekarzy i Nauczycieli Wychowawców Świetlicy Biblioteka w Szkole - Forum Ogólne Forum Techniczne Świetlica w Szkole - Forum Ogólne Kto jest online Użytkownicy przeglądający to forum: Google [Bot] i 14 gości

Powodem są przede wszystkim zaburzenia funkcji barierowych naskórka, przez co czynniki szkodliwe oddziałują na głębsze warstwy skóry, zaś wiatr i mróz mogą spowodować silne podrażnienia. Ponadto, w przebiegu wyprysku atopowego skóra szybko traci wilgoć, tymczasem zimą powietrze jest suche, szczególnie w ogrzewanych [Refren] Oby moim celem były tylko tarcze Oby mój przyjaciel nie był moim wrogiem Oby nasze kule zawsze leciały z wiatrem Bym był przygotowany, gdy zło stanie przed mym progiem Oby moim celem były tylko tarcze Oby mój przyjaciel nie był moim wrogiem Oby nasze kule zawsze leciały z wiatrem Bym był przygotowany, gdy zło stanie przed mym progiem Oby moim celem były tylko tarcze Mój przyjaciel nigdy nie był moim wrogiem Nasze kule zawsze leciały tylko z wiatrem [Zwrotka 1] Mawiają: "Mądry jastrząb kryje swe szpony" Nocą nie mogę zasnąć, z oddali dobiega wilczy skowyt Puszcza mym domem, tutaj nie czuję się zagrożony Stały kamuflaż, wrodzony instynkt samoobrony Komu dziś ufać, komu? Kilku kamratów sprawdzonych w boju Kto Cię osłoni ogniem? Kto nie zostawi na walki polu? Czasy są podłe, twym wrogiem stał się przyjaciel domu Nie proś o rozejm, zrozum, zawiodłeś, nie mogę pomóc Nie patrzę w tył, słabe jednostki zwalniają tempo Przetrwasz lub nie, zginiesz czy będziesz żył, wszystko mi jedno Moja drużyna u szczytu sił, wierna maksymie mori memento Homo homini, homo est, N O N represento Całe swe życie przygotowuję się na decydującą bitwę Zegar wybije próby godzinę, kto wówczas stanie przy mnie Gdy trzeba, krok wykonam wstecz, krzywdą odpłacę za krzywdę Obym we śnie rozpoznał twarze wrogów, bo fałsz czai się za winklem [Zwrotka 2] Biegnę boso po lesie, podążam tropem zwierzyny Z dala od zdeptanych ścieżek przemierzam fałna labirynt Człowiek niby jak zwierzę lepiony z podobnej gliny Nie pytaj mnie w co dzisiaj wierzę, natura świata twórczyni Mawiają "Co czynisz, wraca", wokół mawiają więcej niż czynią Dziś do źródeł powracam idąc przez ziemię zwaną niczyją Tęsknię do swego brata, za chlebem wyjechał z rodziną Za wodą życie na nowo układa i oby wiatr mu sprzyjał Znalazłem swe miejsce z dala od ludzi, bliski mi świat przyrody Hartuję ducha, rozgrzewam, jak stal, zanurzam do zimnej wody Czekam na mróz, gdy rzekę skuwa lód, nadchodzą szczodre gody Noc ustępuje miejsca dniu, przeżywam słońca wschody Nikt nie będzie żył za mnie, nikt za mnie nie będzie umierał Możemy współczuć, nawzajem wspierać, lecz nikt nie przejmie cierpienia Sięgam wstecz, wybiegam daleko w przód, oddycham tu i teraz Śpiewam pieśń, odpowiedź gwiżdże wiatr, słucha jej Matka Ziemia [Refren] Oby moim celem były tylko tarcze Oby mój przyjaciel nie był moim wrogiem Oby nasze kule zawsze leciały z wiatrem Bym był przygotowany, gdy zło stanie przed mym progiem Oby moim celem były tylko tarcze Oby mój przyjaciel nie był moim wrogiem Oby nasze kule zawsze leciały z wiatrem Bym był przygotowany, gdy zło stanie przed mym progiem Oby moim celem były tylko tarcze Mój przyjaciel nigdy nie był moim wrogiem Nasze kule zawsze leciały tylko z wiatrem XkMXNAy.
  • x4ginfyb96.pages.dev/179
  • x4ginfyb96.pages.dev/214
  • x4ginfyb96.pages.dev/65
  • x4ginfyb96.pages.dev/57
  • x4ginfyb96.pages.dev/253
  • x4ginfyb96.pages.dev/172
  • x4ginfyb96.pages.dev/249
  • x4ginfyb96.pages.dev/202
  • x4ginfyb96.pages.dev/81
  • wielki mróz i ostry wiatr tekst